sześć.
Proszę bardzo i oto efekty dręczenia przez dwie koleżanki. Rozdział bez sensu, bez polotu i bez... tego czegoś. Bubel, no po prostu bubel. Ale cieszę się, że w końcu udało mi się przez niego przebrnąć, bowiem teraz nareszcie wszystko się trochę rozkręci. Będzie duuuuuużo Harry'ego i mało idiotycznych przemyśleń Lou, które w ogóle moim zdaniem się nie kleją.
I jak obiecałam, OGROMNE PODZIĘKOWANIA dla panny E. i panny I, za pomysł na rozdział. Dedykuję go Wam, mimo, że uważam to za mało efektywną pracę.
Zapraszam do czytania:)
I jak obiecałam, OGROMNE PODZIĘKOWANIA dla panny E. i panny I, za pomysł na rozdział. Dedykuję go Wam, mimo, że uważam to za mało efektywną pracę.
Zapraszam do czytania:)
***
- Idziemy na imprezę. - zakomunikowała Quinn bardzo spokojnie. Minę miała
beznamiętną, wzrok, no dobra, może nie tępy, ale z pewnością bez wyrazu. Ot
tak, stała sobie na środku mojego pokoju, patrząc wprost na mnie i mówiąc
jakieś idiotyzmy, które brzmiały tak, jakby mówiła coś w stylu "kanapka z
serem". Bez jakiejkolwiek większej ekscytacji. Zupełnie inaczej niż
brzmienie mojej odpowiedzi.
- Co.? - moja reakcja odbiła się natychmiast echem po zaciszu prawie już
śpiącego domu. Ale postanowiłam to zignorować. Wybałuszyłam tylko na nią swoje
zielone oczy. Blondynka najwyraźniej nieco się zirytowała, bowiem westchnęła
przeciągle i bardzo powoli założyła ręce na piersi. Chwilę potem przewróciła
oczami.
- Idziemy. Na. Imprezę. - powtórzyła bardzo powoli i bardzo wyraźnie. Jak do
kogoś, kto wolniej kojarzy.
- No przecież słyszałam.! - żachnęłam się zatem. Myślałam w całkiem
normalnym tempie.
- To co się głupio pytasz.? - Quinn zmarszczyła ten swój uroczy nosek.
Najwyraźniej nie była przyzwyczajona do dyskusji. Quinn wants, Quinn gets. I
zero polemiki. Imię przecież zobowiązuje.
- Nawąchałaś się czegoś, czy jak.? - absolutnie nie zamierzałam bawić się w
usłużną poddaną, która tylko czeka na jedno słowo rozkazujące. Nawet pomimo
całego mojego nieśmiałego charakteru. - Po pierwsze: jest poniedziałek. Gdzie
ty w środku tygodnia znajdziesz jakąkolwiek imprezę.? Poza tym, jak mniemam
jutro masz lekcje. Po drugie: jak ty sobie wyobrażasz moje wyjście
gdziekolwiek.? Przecież zrobię z siebie idiotkę już na wejściu. Znasz moją
przypadłość. - cóż, troszeczkę mnie poniosło. W dodatku do tego stopnia, że o
mały włos nie tupnęłam nóżką na dokładkę. Ledwo co powstrzymałam ten dziecinny
odruch.
- Tu nie chodzi o ciebie. - głos blondynki był ledwo słyszalny. Było to tak
kontrastowe do mojego głośnego wybuchu, że sama mimowolnie się uspokoiłam.
Jeszcze sekundę wcześniej unosiłam się z gniewu, a teraz spokojnie stałam na
podłodze. W dodatku Quinn powiedziała to tak nieśmiało, że gdybym nie była
naocznym świadkiem jej słów, nie uwierzyłabym, że stać ją na coś takiego. -
Mówiłam ci o NIM - dokładnie tak usłyszałam to słowo. Wypowiedziała je
drukowanymi literami. - Lou, ja nie mogę przepuścić takiej okazji. Chord,
pamiętasz go chyba, prawda.? - pytanie, jak się okazało, było kompletnie
retoryczne. Nie miałam czasu na odpowiedź, bowiem blondynka zaraz ruszyła dalej
ze swoim słowotokiem. Jedyną moją reakcją było zarumienienie się, na myśl o
pierwszym i ostatnim niefortunnym spotkaniu z brunetem. - No więc Chord
organizuje imprezę. Ma dzisiaj urodziny i nie obchodzi go jaki jest dzień
tygodnia. Ważne, żeby było z przytupem, wesoło i z pełnią alkoholu. Zaprosił
GO, rozumiesz.? Zaprosił JEGO.! Bogu dziękuję, że kumpluje się też z moim
bratem i przez to dostałam zaproszenie. Ale sama nigdzie nie pójdę. A nie mogę
przepuścić takiej okazji.
Postanowiłam zignorować fakt, że się powtarza. I to, że jej wypowiedź była
troszeczkę bez ładu i składu. I bez poprawnej formy. Nie byłam przecież
nauczycielką angielskiego, by korygować jej dobór słów. Poza tym nie mogłam nie
dostrzec, że okropnie się denerwuje. Dostrzegłam to w lekko drżących dłoniach,
którymi nieustannie poprawiała złociste włosy, zakładając je za ucho.
Nie powiem, zdziwiłam się tym jej gestem. Quinn zawsze wydawała mi się
cholernie pewną siebie dziewczyną, która dokładnie wie czego chce i nie
potrzebuje obstawy do osiągnięcia zamierzonego celu. Lecz najwyraźniej, gdy w grę
zaczyna wchodzić facet, biedaczka traci rozum. No może nie każdy facet, ale
akurat ten jej ideał, którego nie może mieć. Bo przecież mogłaby zdobyć
każdego. A ten, na którego zawiesiła swoje sidła, niewiarygodnym sposobem nie
jest wrażliwy na jej wdzięki. Co oczywiście doprowadza ją do szału.
- Czemu akurat ja miałabym ci towarzyszyć.? - spytałam prosto z mostu. Być może
i wypadło to trochę niegrzecznie, ale intuicyjnie przeczuwałam, że Quinn nie
będzie obrażać się za takie duperele.
- Mówiłam ci o tych małpach z mojej szkoły. - blondynka wydęła wargi w
geście niezadowolenia. A ja mimowolnie pokiwałam głową.
Tak, doskonale pamiętam ten cały jej wykład na imprezie urodzinowej mojego
taty. Dotyczył dziewcząt z jej szkoły, które ponoć były okropnie zawistne.
Zazdrościły wszystkiego: ciuchów, urody, dodatków, gadżetów, chłopaków. Żeby
nie było, nie mówiła tego w stosunku do siebie. To brzmiałoby bardzo arogancko
i egocentrycznie. One zazdrościły sobie nawzajem. Wszystkie wszystkim, co do
jednej. Nawet Quinn. Jak to powiedziała: typowe angielki. Nie mogła przecież
zaufać żadnej w tak ważnej kwestii.
- No dobra. - westchnęłam, bezczelnie małpując jej pozycję. Idealnie, jak w
odbiciu lustrzanym, stanęłam przed nią w niewielkim rozkroku, z rękami
splecionymi na piersi, gotowa do ewentualnej konfrontacji. - Ale jak ty to
sobie wyobrażasz.? Mam się wymknąć, pójść z tobą, nawet nie wiem gdzie, i co.?
Do czego niby byłabym ci tam potrzebna.?
- Do wsparcia.? - jej odpowiedź zabrzmiała bardziej jak pytanie. Powoli wypuściła
powietrze przez zaciśnięte zęby i bezradnie opuściła ramiona. Wyglądała tak
bezbronnie, że w pierwszej chwili chciałam ją przytulić. Ale tylko w pierwszej
chwili. Bo potem dotarło do mnie, że chciała mnie perfidnie wpakować w jakąś
imprezę, bez wiedzy moich opiekunów. - Lou, takiej szansy już nie będzie.
Zrozum biedne, zrozpaczone dziewczę.. - spojrzała na mnie wzrokiem kota ze
Shreka i zatrzepotała długimi, wymalowanymi rzęsami. Jakby to miało mnie
przekonać..
- A jak mamy się tam niby dostać.? - westchnęłam tylko w odpowiedzi. Jeszcze
jeden jej argument i czułam, że sie zgodzę. Nawet wbrew własnemu rozumowaniu. I
wizji konsekwencji.
- To kilka kroków stąd. W kilka minut dojdziemy na miejsce. - popatrzyła na
moją sceptyczną minę i zrozumiała, że nie o odległość od domu Chorda mi
chodziło. - A wyjść możemy po drzewie. Mam to już opracowane. - wyszczerzyła
zęby w uśmiechu. I rozłożyła ręce, prezentując pozycję nazwaną dumnie
TAAA-DAAA.
I to kurczę, był ten decydujący argument.
- Zwariowałam. Ja zwariowałam. - mruknęłam do siebie, a Quinn aż pisnęła z
radości. Podskoczyła też w górę i zaklaskała w ręce. Całkiem zabawnie to
wyglądało. Gdyby nie wciąż targające mną wątpliwości, może i bym się
roześmiała.
- Dziękuję, dziękuję, dziękuję.! - sekundę później mocno mnie przytulała.
Doskoczyła do mnie tak szybko, że moje wprawne oko nie zauważyło nawet kiedy
ruszyła się z miejsca.
- Jasne. Teraz mnie udusisz i tak czy owak na imprezę nie pójdę. -
posłużyłam się dobrą, starą ironią. Quinn zaśmiała się jedynie cicho i puściła
mnie z objęć.
- Ubieraj się - kiwnęła głową na szafę, która stała dokładnie za mną.
Rzuciłam okiem na moją granatową piżamę w Kubusie Puchatki. Czy było w niej coś
nie tak.? Na imprezie z pewnością zrobiłabym furorę, występując w niej.
Chciałam nawet podzielić się tą myślą z Quinn. Ale gdy tylko na nią spojrzałam,
znów ciskała we mnie te swoje horrorowe miny. Ugryzłam się zatem w język i
odwróciłam się, zmierzając ku meblowi, który krył zdecydowanie bardziej
reprezentacyjne ciuchy niż te w Kubusie Puchatki.
- I pospiesz się, bo jeszcze jakaś zołza się do niego doklei.
Pominę fakt, że zołza to jedynie moja cenzura jej wypowiedzi...
...
Miałam ochotę zabić Quinn. Gołymi rękami. I nie dbałabym o odciski palców,
ślady DNA, ani inne duperele dzięki którym CSI: Londyn mogłoby mnie
zidentyfikować. W więzieniu miałabym przynajmniej spokój. I nie musiałabym się
przeciskać przez tłum kompletnie nieznanych mi osób w poszukiwaniu jakiegoś
wyjścia.
Chciałam po prostu zaczerpnąć świeżego powietrza. Tutaj do moich nozdrzy
wdawała się jedynie mieszanka alkoholu, dymu papierosowego i mdlących perfum
mijanych osób, co w rezultacie spowodowało duszności i zawroty głowy. Duże
tłumy to nie towarzystwo dla mnie. Zwłaszcza takie, gdzie absolutnie nikogo nie
znam.
Jak można się było domyślać, gdy tylko tu dotarłyśmy, Quinn rozpłynęła się
gdzieś w tłumie, tłumacząc się poszukiwaniami tego jej Romeo. Nikomu mnie nie
przedstawiła, nie zostawiła mnie pod niczyją opieką. Byłam zdana na pastwę
losu. Wśród nieznajomych. Ja. Najbardziej nieśmiała osoba we wszechświecie.
No i po kiego grzyba mnie tutaj ciągnęła.? Równie dobrze mogła przyjść sama. A
ja nie dostawałabym zawału na myśl, że za chwilę Alisson albo tata połapie się,
że mnie nie ma. Albo, że padnę trupem w tym tłumie. Albo ktoś mnie rozdepcze.
Udało mi się w końcu wydostać z obleganego salonu. Na wąskim, choć długim
korytarzu było o wiele luźniej, chociaż nie nazwałabym tego dokumentnym
pustkowiem. Pod czerwonymi ścianami, na których wisiało całe mnóstwo różnokolorowych
obrazków, kłębiło się kilka perfidnie obmacujących się par.
Jedna z nich, objęta w sposób, którego nie mogłam pojąć (jak dwoje ludzi może
znaleźć się aż tak blisko siebie.?) właśnie na mnie wpadła, pogrążona w
namiętnych pocałunkach. Bynajmniej tego nie zauważyli. Nawet momentu, gdy
brutalnie odepchnęłam ich od siebie, używając łokci i przedramion, rzucając ich
na ścianę. Spojrzałam na nich zdegustowana i aż się wzdrygnęłam. No słowo daję,
trochę przyzwoitości.
Szybko przebiegłam wzrokiem po reszcie zebranych. I zrobiło mi się niedobrze.
Zaczęło mnie mdlić od tych wszechobecnych czułości. Żeby nie posądzono mnie o
przesadę z alkoholem, gdybym w razie rzuciła pawiem na środku korytarza,
postanowiłam utkwić wzrok w podrygującym w salonie tłumie. Tam nikt nie badał
sobie migdałków językiem, żadnej dwójce nie przyszło na myśl topić się w jedną
całość. Było neutralnie.
Złapałam się na tym, że z zaciekawieniem zaczęłam przyglądać się ludziom.
Stałam tak po prostu na środku korytarza, z rękami w kieszeniach. Sama, wśród
par, wgapiając się w dziwaczne zachowanie ubzdryngolonych nastolatków. Ktoś
wygłupiał się przy muzyce, ktoś żonglował kolekcją porcelanowych krasnali, ktoś
pił piwo przez szlaufik zatopiony w wiaderku, ktoś inny wylewał piwo do
kwiatków, rozmawiając z nimi przy tym, ktoś częstował kota papierosem. Istna
dzicz bezmózgich nastolatków.
Westchnęłam tylko, z politowaniem kręcąc głową. Już nawet odwróciłam się
plecami od tej dżungli, szykując się do wyjścia, kiedy w tym całym tłumie coś
mi mignęło. Coś bardzo, bardzo znajomego. Coś, co nie do końca pozytywnie mi
się kojarzyło.
Burza brązowych loków. Nie muszę chyba mówić czyich.
Automatycznie wzięłam ogromny wdech, zatrzymując powietrze w płucach. Zaczęłam
zaklinać wszelkie myśli, żebym się myliła. Wszak nie miałam na sobie okularów,
a -0,25 dioptrii robią różnicę w rozróżnieniu twarzy z dosyć poważnej
odległości. Ale gdy właściciel charakterystycznej fryzury odwrócił się w
sposób, że mogłam dokładnie przyjrzeć się jego twarzy, wątpliwości już nie
miałam. Nawet pomimo wady wzroku.
Chłopak z piekarni.
Stał kilka ładnych metrów od drzwi do korytarza, dokładnie naprzeciwko mnie,
chociaż nie mógł mnie widzieć. Całą swoją uwagę skupił na kimś, kto stał
stricte przed nim. Rozmawiali. Chłopak uśmiechał się delikatnie, swoim
charakterystycznym sposobem, unosząc lewy kącik ust wyżej niż prawy.
Zauważyłam, że dzięki temu w jego policzku pojawia się naprawdę rozkoszny
dołeczek.
Cholera, miał dołki w policzkach.!
To jednak nie był koniec odkrywania zadziwiająco uroczych części jego anatomii.
Gdy uniósł prawą rękę i przeczesał palcami grzywkę, mogłam się chwilę
pozachwycać jego dłonią. Być może nie byłam jakąś specjalistką w kwestii
męskich dłoni, ale spokojnie mogłam stwierdzić, że miał je całkiem spore.
Cholernie fajne, duże, szczupłe dłonie.
Poczułam delikatne łomotanie w okolicach mostka, a zaraz po tym nagły atak
duszności. Kurczę, zapomniałam o oddychaniu.! Automatycznie na moje oblicze
wpłynęły dwa dorodne rumieńce. Wzięłam kilka głębokich oddechów, by dostarczyć
organizmowi upragnionego tlenu. I zmieszałam się, gdy tlen dotarł w końcu do
mojego mózgu.
Stałam tak, wytrzeszczając patrzałki na chłopaka, przed którym wypadłam na
kompletną idiotkę i kompletnie nie pomyślałam o tym, że on może to zauważyć.! W
każdej chwili mógł przenieść wzrok za swojego towarzysza rozmowy i wtedy w
całej okazałości zobaczyłby mnie. Wybałuszającą oczy bez krzty inteligencji.
Nie mogłam do tego dopuścić.!
Natychmiastowo zrobiłam teatralny odwrót. Niestety, nie zauważyłam
otwierających mi się przed nosem drzwi. I dostałam prosto w czoło.
Bolało, nie powiem. Przed oczami zrobiło mi się kompletnie czarno. I zakręciło
mi się w głowie. Poczułam jak tracę grunt pod nogami. Byłam już nawet przygotowana
na bliski kontakt mojego tyłka z twardą podłogą. Jednak nic takiego się nie
stało. Upadek udaremniły jakieś duże, ciepłe dłonie, zaciśnięte na moich
nadgarstkach.
Dopiero wtedy zorientowałam się, że powodem ciemności w oczach były moje
zaciśnięte powieki. Po prostu zamknęłam oczy, gdy z impetem coś wylądowało mi
na twarzy. Taki odruch. Ale gdy tylko mój mózg przyzwyczaił się do myśli, że
oczom nic już nie grozi, uniosłam powieki.
I ukazał mi się uśmiechnięty od ucha do ucha gospodarz imprezy. Chord.
Wpatrujący się we mnie bardzo uważnie. Co ja gadam. Lustrował mnie od góry do
dołu ślepiami, które poprzez charakterystyczne błyski, wskazywały na spore
spożycie substancji zakazanych w jego wieku.
Nie mam pojęcia czy to jego nagłe zainteresowanie wywołane było zaciekawieniem
moją osobą, czy po prostu czekał na jakąś moją reakcje w związku ze
staranowaniem mnie drzwiami. Wiedziałam jedynie, że od tego jego natarczywego
wzroku moje policzki zareagowały jeszcze większym rumieńcem. Słowo daję, że
aktualnie mogłabym robić za pomidora w spożywczym.
A na reakcję w końcu się doczekał. Miałam już dość tego, że się we mnie wgapia.
Nawet to, że spuściłam wzrok i starałam się go zignorować niewiele pomógł. Jego
spojrzenie paliło mnie bardziej niż te pieprzone policzki.
- Ał.? - mruknęłam niepewnie, wyrywając dłonie z jego naprawdę mocnego
uścisku. Gdy mi się to już udało, delikatnie potarłam stłuczone miejsce. Oj,
będzie guz. Bardzo dorodny, bardzo kolorowy guz. I z pewnością będzie mi w nim
bardzo uroczo.
Chord odpowiedział jedynie śmiechem. Naprawdę głośnym. Donośniejszym niż muzyka
i rozmowy zebranych. Kurczę, jeszcze nigdy nie słyszałam, by ktoś się tak
głośno śmiał.
- Chodź. W lodówce mam lód. Może ci to trochę pomoże. - znowu ujął mnie za
nadgarstek, tym razem lewy, i pociągnął w bliżej nieznanym mi kierunku.
- Na pewno bardziej nie zaszkodzi. - rzuciłam pod nosem, człapiąc niepewnie
za nim. Nie za bardzo podobało mi się to, że prowadzi mnie nie do końca znajomy
chłopak, w nie do końca trzeźwym stanie, w nie do końca znane mi miejsce.
Zanim zupełnie opuściliśmy korytarz, kątem oka zerknęłam jeszcze w kierunku
salonu. Nie chciałam, by Chłopak z piekarni widział mnie z innym. Co przecież
było irracjonalne. Bo co mogła go obchodzić dziewczyna, która na jego oczach
zrobiła z siebie idiotkę.? No nic. Poza tym i tak nigdzie go nie zauważyłam.
Rozpłynął się w tłumie niczym kamfora. I bardzo dobrze.
Szkoda jedynie, że z moich myśli tak łatwo nie było go usunąć.
...
Cóż, naprawdę ciężko było mi o nim nie myśleć. Ten nieznajomy chłopak z fajnymi
dołkami w policzkach władał moją świadomością niemalże przez cały czas.
Wówczas, gdy Chord zaprowadził mnie do kuchni, gdy przyłożył mi lód do czoła i
nawet gdy pijany zaczął wylewać swoje żale na temat Quinn.
Może to i nie było uprzejme z mojej strony. Chłopak otworzył przede mną całą
swoją duszę. Skarżył się, że Quinn go nie zauważa, że lata za innym. Prawie się
poryczał. Nieważne, że był pod wpływem i założę się, że następnego dnia niczego
pamiętać nie będzie. Tak czy owak okropnie się czułam, że mogłam myśleć jedynie
o tym, że gdzieś tam jest ON. Że znajduje się w tym samym domu. Być może za
ścianą. Że oddycha mniej-więcej tym samym powietrzem. Że przypuszczalnie wpada
na tych samych ludzi, co i ja. Że prawdopodobnie zaraz wejdzie do kuchni. A ja
znowu zrobię coś głupiego.
Całe szczęście tak się nie stało. Pomimo, że moje oczy nie ujrzały już
Osobnika, Którego Nie Muszę Przedstawiać, moje myśli tak czy owak uwolnić się
od niego nie mogły. Jego twarz widniała w mej łepetynie nawet, gdy już
opuściłam zacisze imprezy. I gdy wracałam samotnie do domu. I gdy niezauważona
wemknęłam się do swojego pokoju tym samym sposobem, którym wyszłam. I gdy
położyłam się spać. Tak, miałam z nim jakieś idiotyczne sny. I gdy się
obudziłam. I gdy jadłam śniadanie. I gdy Alisson zaciągnęła mnie na badania. I
gdy z badań wracałyśmy, wstępując po tatę do pracy.
To wszystko oznacza, że jakiś nieznajomy błąkał się w zakamarkach mojego umysłu
przez mniej-więcej 12 godzin. Nieustannie. To zdecydowanie nie było normalne.
Żebym jeszcze myślała o NIM w jakiś taki przedziwny sposób, jak Quinn rozmyśla
o tym SWOIM. A tu nic. Nieznajomy absolutnie nie oddziałuje na mnie w sensie
relacji damsko-męskich.
Dobra, ma te swoje fajne dołki w policzkach. I jeszcze kilka innych uroczych
elementów, których odmówić mu nie można. Ale, cholera jasna. Zamiast
zastanawiać się co by było, gdyby zaprosił mnie na randkę, ja wciąż zachodzę w
głowę czy aby zaraz na niego nie wpadnę i znowu nie zaliczę jakiejś wpadki. A
on ponownie uśmiechnie się jak wtedy, w piekarni. Patrząc jak na małpę w zoo.
- Louise. - głos taty wyrwał mnie z rozmyślań. Bardzo brutalnie. Aż
podskoczyłam. Niepewnie rozejrzałam się też wokół, bowiem byłam kompletnie
zdezorientowana.
Ale siedziałam tylko w srebrnym volvo, gdzie cicho pobrzmiewał głos Chrisa
Martina. Tata siedział za kierownicą, wybijając szczupłymi palcami rytm owej
piosenki na czarnym obramowaniu kierownicy. Allison dzierżyła zaszczytne
miejsce obok niego. I oboje wychylali się przez siedzenia, patrząc na mnie
wyczekująco.
- Słucham.? - kilka razy zamrugałam powiekami, by odzyskać świeży stan umysłu.
I z grubsza zrozumieć co za chwilę tata będzie miał mi do przekazania. Bowiem
na darmo mnie nie wzywał.
- Prosiłem, żebyś skoczyła szybko do piekarni. - tata oznajmił to bardzo
spokojnym i rzeczowym tonem. A mi serce zabiło szybciej.
Jak to do piekarni.?! Po co.? Jak.? Gdzie.? I kurczę, dlaczego.?
Dopiero wtedy, wyglądając w panice przez okno zauważyłam, że stoimy na parkingu
obok piekarni. Dokładnie obok TEJ piekarni. Gdzie ON pracuje.
Cholera, cholera, cholera. 3 dni uniki mi się udały. Wiedziałam, że kiedyś
nastąpi moment, kiedy odwrotu już nie będzie. I dojdzie do konfrontacji. Ale
czemu, kurczę teraz.? Ja nie chcę, nie jestem gotowa. Po prostu...
- NIE.! - zaprotestowałam. Sama nieco zdziwiłam się swoją nagłą i dosyć głośną
reakcją. Ale miny taty i Alisson były niemalże zszokowane. Przez chwilę słowa
wydusić nie mogli. Patrzyli na mnie z tak zwanym syndromem opadłej szczęki. A
ja oczywiście się zmieszałam, wzrok wbijając w podłogę.
Kurczę, jakież te wycieraczki pełne błota były interesujące...
- Nie pójdę tam. - dodałam po chwili już o wiele, wiele spokojniej. Lecz wciąż
omijając ich wzrokiem.
- Boisz się pana Evansa.? - Alisson zdołała się w końcu odblokować z
ogólnego szoku. Teraz jedynie przesuwała gałkami ocznymi to po mnie, to po
witrynie sklepu obok. Marszczyła przy tym brwi, zapewne zastanawiając się co mi
odwaliło.
A ja nie miałam ochoty i przede wszystkim zdolności wszystkiego teraz
tłumaczyć. Już i tak wypadłam na niedorajdę, kiedy uraczyłam ich dzisiaj
historyjką o wywaleniu się pod prysznicem. Przecież musiałam jakoś racjonalnie
uzasadnić pojawienie się tego dorodnego guza na środku czoła.
Tak, zdecydowanie dodatkowe wrażenia w kwestii mojego niekontrolowanego
odmóżdżenia w obecności Pewnego Osobnika nie były im potrzebne.
- I nikogo więcej tam nie ma.? - zapytałam zatem z nieukrywaną nadzieją. Nie
czekając jednak na odpowiedź, niemal przykleiłam się do szyby w drzwiach,
próbując dostrzec co kryje się we wnętrzu piekarni.
- Kilkoro gości. - wyjaśnienia Alisson wcale nie były mi potrzebne. Sama
dostrzegłam jedynie starszego pana za ladą i parę nieznanych osób kłębiących
się we wnętrzu. Absolutnie żadnych polokowanych jednostek, będących świadkiem
mojej bezbrzeżnej głupoty.
- Więc mogę iść. - rzuciłam cichutko i powoli otworzyłam drzwi. Wystawiając
jedną nogę na zewnątrz, zdążyłam jeszcze wziąć od taty pieniądze i karteczkę z
zapisaną listą potrzebnego pieczywa. Nie musiałam nawet na niego patrzeć, by
wiedzieć, że spogląda na mnie ogromnie zdziwiony. Wyskoczyłam więc z samochodu,
jak najszybciej było to możliwe. I skierowałam swe kroki do piekarni.
Niestety, słuch mam dobry. Zdążyłam jeszcze dosłyszeć ich krótką wymianę zdań,
która w wielce dobry nastrój mnie nie wprowadziła.
- Rozumiesz coś z tego.?
- Nic, a nic.
Pokręciłam głową, idąc powoli przed siebie. Mimo wszystko byłam zadowolona.
Chłopaka w piekarni nie było. Być może był wtedy na jakimś zastępstwie. I
więcej go nie będę musiała oglądać. A co najfajniejsze - on mnie też nie. I
wszyscy szczęśliwi.
Z każdym kolejnym krokiem moje myśli były coraz bardziej radosne. I wymazywały
drwiący wyraz twarzy Chłopaka. Do piekarni weszłam zatem w wyśmienitym
nastroju, nie mogąc przestać się uśmiechać. Grzecznie kiwnęłam głową w kierunku
zebranych, przywitałam się też z panem Evansem.
- O, panna Louise. Dawno panienki nie widziałem. - zaszczycił mnie odpowiedzią
w tym swoim dystyngowanym stylu. Mój uśmiech jeszcze bardziej się pogłębił. -
Co tym razem panience potrzeba.?