wtorek, 24 lipca 2012

sześć.

Proszę bardzo i oto efekty dręczenia przez dwie koleżanki. Rozdział bez sensu, bez polotu i bez... tego czegoś. Bubel, no po prostu bubel. Ale cieszę się, że w końcu udało mi się przez niego przebrnąć, bowiem teraz nareszcie wszystko się trochę rozkręci. Będzie duuuuuużo Harry'ego i mało idiotycznych przemyśleń Lou, które w ogóle moim zdaniem się nie kleją.
I jak obiecałam, OGROMNE PODZIĘKOWANIA dla panny E. i panny I, za pomysł na rozdział. Dedykuję go Wam, mimo, że uważam to za mało efektywną pracę.
Zapraszam do czytania:)
***



- Idziemy na imprezę. - zakomunikowała Quinn bardzo spokojnie. Minę miała beznamiętną, wzrok, no dobra, może nie tępy, ale z pewnością bez wyrazu. Ot tak, stała sobie na środku mojego pokoju, patrząc wprost na mnie i mówiąc jakieś idiotyzmy, które brzmiały tak, jakby mówiła coś w stylu "kanapka z serem". Bez jakiejkolwiek większej ekscytacji. Zupełnie inaczej niż brzmienie mojej odpowiedzi.
- Co.? - moja reakcja odbiła się natychmiast echem po zaciszu prawie już śpiącego domu. Ale postanowiłam to zignorować. Wybałuszyłam tylko na nią swoje zielone oczy. Blondynka najwyraźniej nieco się zirytowała, bowiem westchnęła przeciągle i bardzo powoli założyła ręce na piersi. Chwilę potem przewróciła oczami.
- Idziemy. Na. Imprezę. - powtórzyła bardzo powoli i bardzo wyraźnie. Jak do kogoś, kto wolniej kojarzy.
- No przecież słyszałam.! - żachnęłam się zatem. Myślałam w całkiem normalnym tempie.
- To co się głupio pytasz.? - Quinn zmarszczyła ten swój uroczy nosek. Najwyraźniej nie była przyzwyczajona do dyskusji. Quinn wants, Quinn gets. I zero polemiki. Imię przecież zobowiązuje.
- Nawąchałaś się czegoś, czy jak.? - absolutnie nie zamierzałam bawić się w usłużną poddaną, która tylko czeka na jedno słowo rozkazujące. Nawet pomimo całego mojego nieśmiałego charakteru. - Po pierwsze: jest poniedziałek. Gdzie ty w środku tygodnia znajdziesz jakąkolwiek imprezę.? Poza tym, jak mniemam jutro masz lekcje. Po drugie: jak ty sobie wyobrażasz moje wyjście gdziekolwiek.? Przecież zrobię z siebie idiotkę już na wejściu. Znasz moją przypadłość. - cóż, troszeczkę mnie poniosło. W dodatku do tego stopnia, że o mały włos nie tupnęłam nóżką na dokładkę. Ledwo co powstrzymałam ten dziecinny odruch.
- Tu nie chodzi o ciebie. - głos blondynki był ledwo słyszalny. Było to tak kontrastowe do mojego głośnego wybuchu, że sama mimowolnie się uspokoiłam. Jeszcze sekundę wcześniej unosiłam się z gniewu, a teraz spokojnie stałam na podłodze. W dodatku Quinn powiedziała to tak nieśmiało, że gdybym nie była naocznym świadkiem jej słów, nie uwierzyłabym, że stać ją na coś takiego. - Mówiłam ci o NIM - dokładnie tak usłyszałam to słowo. Wypowiedziała je drukowanymi literami. - Lou, ja nie mogę przepuścić takiej okazji. Chord, pamiętasz go chyba, prawda.? - pytanie, jak się okazało, było kompletnie retoryczne. Nie miałam czasu na odpowiedź, bowiem blondynka zaraz ruszyła dalej ze swoim słowotokiem. Jedyną moją reakcją było zarumienienie się, na myśl o pierwszym i ostatnim niefortunnym spotkaniu z brunetem. - No więc Chord organizuje imprezę. Ma dzisiaj urodziny i nie obchodzi go jaki jest dzień tygodnia. Ważne, żeby było z przytupem, wesoło i z pełnią alkoholu. Zaprosił GO, rozumiesz.? Zaprosił JEGO.! Bogu dziękuję, że kumpluje się też z moim bratem i przez to dostałam zaproszenie. Ale sama nigdzie nie pójdę. A nie mogę przepuścić takiej okazji.

Postanowiłam zignorować fakt, że się powtarza. I to, że jej wypowiedź była troszeczkę bez ładu i składu. I bez poprawnej formy. Nie byłam przecież nauczycielką angielskiego, by korygować jej dobór słów. Poza tym nie mogłam nie dostrzec, że okropnie się denerwuje. Dostrzegłam to w lekko drżących dłoniach, którymi nieustannie poprawiała złociste włosy, zakładając je za ucho.

Nie powiem, zdziwiłam się tym jej gestem. Quinn zawsze wydawała mi się cholernie pewną siebie dziewczyną, która dokładnie wie czego chce i nie potrzebuje obstawy do osiągnięcia zamierzonego celu. Lecz najwyraźniej, gdy w grę zaczyna wchodzić facet, biedaczka traci rozum. No może nie każdy facet, ale akurat ten jej ideał, którego nie może mieć. Bo przecież mogłaby zdobyć każdego. A ten, na którego zawiesiła swoje sidła, niewiarygodnym sposobem nie jest wrażliwy na jej wdzięki. Co oczywiście doprowadza ją do szału.

- Czemu akurat ja miałabym ci towarzyszyć.? - spytałam prosto z mostu. Być może i wypadło to trochę niegrzecznie, ale intuicyjnie przeczuwałam, że Quinn nie będzie obrażać się za takie duperele.
- Mówiłam ci o tych małpach z mojej szkoły. - blondynka wydęła wargi w geście niezadowolenia. A ja mimowolnie pokiwałam głową.

Tak, doskonale pamiętam ten cały jej wykład na imprezie urodzinowej mojego taty. Dotyczył dziewcząt z jej szkoły, które ponoć były okropnie zawistne. Zazdrościły wszystkiego: ciuchów, urody, dodatków, gadżetów, chłopaków. Żeby nie było, nie mówiła tego w stosunku do siebie. To brzmiałoby bardzo arogancko i egocentrycznie. One zazdrościły sobie nawzajem. Wszystkie wszystkim, co do jednej. Nawet Quinn. Jak to powiedziała: typowe angielki. Nie mogła przecież zaufać żadnej w tak ważnej kwestii.

- No dobra. - westchnęłam, bezczelnie małpując jej pozycję. Idealnie, jak w odbiciu lustrzanym, stanęłam przed nią w niewielkim rozkroku, z rękami splecionymi na piersi, gotowa do ewentualnej konfrontacji. - Ale jak ty to sobie wyobrażasz.? Mam się wymknąć, pójść z tobą, nawet nie wiem gdzie, i co.? Do czego niby byłabym ci tam potrzebna.?
- Do wsparcia.? - jej odpowiedź zabrzmiała bardziej jak pytanie. Powoli wypuściła powietrze przez zaciśnięte zęby i bezradnie opuściła ramiona. Wyglądała tak bezbronnie, że w pierwszej chwili chciałam ją przytulić. Ale tylko w pierwszej chwili. Bo potem dotarło do mnie, że chciała mnie perfidnie wpakować w jakąś imprezę, bez wiedzy moich opiekunów. - Lou, takiej szansy już nie będzie. Zrozum biedne, zrozpaczone dziewczę.. - spojrzała na mnie wzrokiem kota ze Shreka i zatrzepotała długimi, wymalowanymi rzęsami. Jakby to miało mnie przekonać..
- A jak mamy się tam niby dostać.? - westchnęłam tylko w odpowiedzi. Jeszcze jeden jej argument i czułam, że sie zgodzę. Nawet wbrew własnemu rozumowaniu. I wizji konsekwencji.
- To kilka kroków stąd. W kilka minut dojdziemy na miejsce. - popatrzyła na moją sceptyczną minę i zrozumiała, że nie o odległość od domu Chorda mi chodziło. - A wyjść możemy po drzewie. Mam to już opracowane. - wyszczerzyła zęby w uśmiechu. I rozłożyła ręce, prezentując pozycję nazwaną dumnie TAAA-DAAA.

I to kurczę, był ten decydujący argument.
- Zwariowałam. Ja zwariowałam. - mruknęłam do siebie, a Quinn aż pisnęła z radości. Podskoczyła też w górę i zaklaskała w ręce. Całkiem zabawnie to wyglądało. Gdyby nie wciąż targające mną wątpliwości, może i bym się roześmiała.
- Dziękuję, dziękuję, dziękuję.! - sekundę później mocno mnie przytulała. Doskoczyła do mnie tak szybko, że moje wprawne oko nie zauważyło nawet kiedy ruszyła się z miejsca.
- Jasne. Teraz mnie udusisz i tak czy owak na imprezę nie pójdę. - posłużyłam się dobrą, starą ironią. Quinn zaśmiała się jedynie cicho i puściła mnie z objęć.
- Ubieraj się - kiwnęła głową na szafę, która stała dokładnie za mną.

Rzuciłam okiem na moją granatową piżamę w Kubusie Puchatki. Czy było w niej coś nie tak.? Na imprezie z pewnością zrobiłabym furorę, występując w niej.

Chciałam nawet podzielić się tą myślą z Quinn. Ale gdy tylko na nią spojrzałam, znów ciskała we mnie te swoje horrorowe miny. Ugryzłam się zatem w język i odwróciłam się, zmierzając ku meblowi, który krył zdecydowanie bardziej reprezentacyjne ciuchy niż te w Kubusie Puchatki.

- I pospiesz się, bo jeszcze jakaś zołza się do niego doklei.

Pominę fakt, że zołza to jedynie moja cenzura jej wypowiedzi...
...



Miałam ochotę zabić Quinn. Gołymi rękami. I nie dbałabym o odciski palców, ślady DNA, ani inne duperele dzięki którym CSI: Londyn mogłoby mnie zidentyfikować. W więzieniu miałabym przynajmniej spokój. I nie musiałabym się przeciskać przez tłum kompletnie nieznanych mi osób w poszukiwaniu jakiegoś wyjścia.

Chciałam po prostu zaczerpnąć świeżego powietrza. Tutaj do moich nozdrzy wdawała się jedynie mieszanka alkoholu, dymu papierosowego i mdlących perfum mijanych osób, co w rezultacie spowodowało duszności i zawroty głowy. Duże tłumy to nie towarzystwo dla mnie. Zwłaszcza takie, gdzie absolutnie nikogo nie znam.

Jak można się było domyślać, gdy tylko tu dotarłyśmy, Quinn rozpłynęła się gdzieś w tłumie, tłumacząc się poszukiwaniami tego jej Romeo. Nikomu mnie nie przedstawiła, nie zostawiła mnie pod niczyją opieką. Byłam zdana na pastwę losu. Wśród nieznajomych. Ja. Najbardziej nieśmiała osoba we wszechświecie.

No i po kiego grzyba mnie tutaj ciągnęła.? Równie dobrze mogła przyjść sama. A ja nie dostawałabym zawału na myśl, że za chwilę Alisson albo tata połapie się, że mnie nie ma. Albo, że padnę trupem w tym tłumie. Albo ktoś mnie rozdepcze.

Udało mi się w końcu wydostać z obleganego salonu. Na wąskim, choć długim korytarzu było o wiele luźniej, chociaż nie nazwałabym tego dokumentnym pustkowiem. Pod czerwonymi ścianami, na których wisiało całe mnóstwo różnokolorowych obrazków, kłębiło się kilka perfidnie obmacujących się par.

Jedna z nich, objęta w sposób, którego nie mogłam pojąć (jak dwoje ludzi może znaleźć się aż tak blisko siebie.?) właśnie na mnie wpadła, pogrążona w namiętnych pocałunkach. Bynajmniej tego nie zauważyli. Nawet momentu, gdy brutalnie odepchnęłam ich od siebie, używając łokci i przedramion, rzucając ich na ścianę. Spojrzałam na nich zdegustowana i aż się wzdrygnęłam. No słowo daję, trochę przyzwoitości.

Szybko przebiegłam wzrokiem po reszcie zebranych. I zrobiło mi się niedobrze. Zaczęło mnie mdlić od tych wszechobecnych czułości. Żeby nie posądzono mnie o przesadę z alkoholem, gdybym w razie rzuciła pawiem na środku korytarza, postanowiłam utkwić wzrok w podrygującym w salonie tłumie. Tam nikt nie badał sobie migdałków językiem, żadnej dwójce nie przyszło na myśl topić się w jedną całość. Było neutralnie.

Złapałam się na tym, że z zaciekawieniem zaczęłam przyglądać się ludziom. Stałam tak po prostu na środku korytarza, z rękami w kieszeniach. Sama, wśród par, wgapiając się w dziwaczne zachowanie ubzdryngolonych nastolatków. Ktoś wygłupiał się przy muzyce, ktoś żonglował kolekcją porcelanowych krasnali, ktoś pił piwo przez szlaufik zatopiony w wiaderku, ktoś inny wylewał piwo do kwiatków, rozmawiając z nimi przy tym, ktoś częstował kota papierosem. Istna dzicz bezmózgich nastolatków.

Westchnęłam tylko, z politowaniem kręcąc głową. Już nawet odwróciłam się plecami od tej dżungli, szykując się do wyjścia, kiedy w tym całym tłumie coś mi mignęło. Coś bardzo, bardzo znajomego. Coś, co nie do końca pozytywnie mi się kojarzyło.

Burza brązowych loków. Nie muszę chyba mówić czyich.

Automatycznie wzięłam ogromny wdech, zatrzymując powietrze w płucach. Zaczęłam zaklinać wszelkie myśli, żebym się myliła. Wszak nie miałam na sobie okularów, a -0,25 dioptrii robią różnicę w rozróżnieniu twarzy z dosyć poważnej odległości. Ale gdy właściciel charakterystycznej fryzury odwrócił się w sposób, że mogłam dokładnie przyjrzeć się jego twarzy, wątpliwości już nie miałam. Nawet pomimo wady wzroku.

Chłopak z piekarni.

Stał kilka ładnych metrów od drzwi do korytarza, dokładnie naprzeciwko mnie, chociaż nie mógł mnie widzieć. Całą swoją uwagę skupił na kimś, kto stał stricte przed nim. Rozmawiali. Chłopak uśmiechał się delikatnie, swoim charakterystycznym sposobem, unosząc lewy kącik ust wyżej niż prawy. Zauważyłam, że dzięki temu w jego policzku pojawia się naprawdę rozkoszny dołeczek.

Cholera, miał dołki w policzkach.!

To jednak nie był koniec odkrywania zadziwiająco uroczych części jego anatomii. Gdy uniósł prawą rękę i przeczesał palcami grzywkę, mogłam się chwilę pozachwycać jego dłonią. Być może nie byłam jakąś specjalistką w kwestii męskich dłoni, ale spokojnie mogłam stwierdzić, że miał je całkiem spore. Cholernie fajne, duże, szczupłe dłonie.

Poczułam delikatne łomotanie w okolicach mostka, a zaraz po tym nagły atak duszności. Kurczę, zapomniałam o oddychaniu.! Automatycznie na moje oblicze wpłynęły dwa dorodne rumieńce. Wzięłam kilka głębokich oddechów, by dostarczyć organizmowi upragnionego tlenu. I zmieszałam się, gdy tlen dotarł w końcu do mojego mózgu.

Stałam tak, wytrzeszczając patrzałki na chłopaka, przed którym wypadłam na kompletną idiotkę i kompletnie nie pomyślałam o tym, że on może to zauważyć.! W każdej chwili mógł przenieść wzrok za swojego towarzysza rozmowy i wtedy w całej okazałości zobaczyłby mnie. Wybałuszającą oczy bez krzty inteligencji. Nie mogłam do tego dopuścić.!

Natychmiastowo zrobiłam teatralny odwrót. Niestety, nie zauważyłam otwierających mi się przed nosem drzwi. I dostałam prosto w czoło.

Bolało, nie powiem. Przed oczami zrobiło mi się kompletnie czarno. I zakręciło mi się w głowie. Poczułam jak tracę grunt pod nogami. Byłam już nawet przygotowana na bliski kontakt mojego tyłka z twardą podłogą. Jednak nic takiego się nie stało. Upadek udaremniły jakieś duże, ciepłe dłonie, zaciśnięte na moich nadgarstkach.

Dopiero wtedy zorientowałam się, że powodem ciemności w oczach były moje zaciśnięte powieki. Po prostu zamknęłam oczy, gdy z impetem coś wylądowało mi na twarzy. Taki odruch. Ale gdy tylko mój mózg przyzwyczaił się do myśli, że oczom nic już nie grozi, uniosłam powieki.

I ukazał mi się uśmiechnięty od ucha do ucha gospodarz imprezy. Chord. Wpatrujący się we mnie bardzo uważnie. Co ja gadam. Lustrował mnie od góry do dołu ślepiami, które poprzez charakterystyczne błyski, wskazywały na spore spożycie substancji zakazanych w jego wieku.

Nie mam pojęcia czy to jego nagłe zainteresowanie wywołane było zaciekawieniem moją osobą, czy po prostu czekał na jakąś moją reakcje w związku ze staranowaniem mnie drzwiami. Wiedziałam jedynie, że od tego jego natarczywego wzroku moje policzki zareagowały jeszcze większym rumieńcem. Słowo daję, że aktualnie mogłabym robić za pomidora w spożywczym.

A na reakcję w końcu się doczekał. Miałam już dość tego, że się we mnie wgapia. Nawet to, że spuściłam wzrok i starałam się go zignorować niewiele pomógł. Jego spojrzenie paliło mnie bardziej niż te pieprzone policzki.
- Ał.? - mruknęłam niepewnie, wyrywając dłonie z jego naprawdę mocnego uścisku. Gdy mi się to już udało, delikatnie potarłam stłuczone miejsce. Oj, będzie guz. Bardzo dorodny, bardzo kolorowy guz. I z pewnością będzie mi w nim bardzo uroczo.

Chord odpowiedział jedynie śmiechem. Naprawdę głośnym. Donośniejszym niż muzyka i rozmowy zebranych. Kurczę, jeszcze nigdy nie słyszałam, by ktoś się tak głośno śmiał.
- Chodź. W lodówce mam lód. Może ci to trochę pomoże. - znowu ujął mnie za nadgarstek, tym razem lewy, i pociągnął w bliżej nieznanym mi kierunku.
- Na pewno bardziej nie zaszkodzi. - rzuciłam pod nosem, człapiąc niepewnie za nim. Nie za bardzo podobało mi się to, że prowadzi mnie nie do końca znajomy chłopak, w nie do końca trzeźwym stanie, w nie do końca znane mi miejsce.

Zanim zupełnie opuściliśmy korytarz, kątem oka zerknęłam jeszcze w kierunku salonu. Nie chciałam, by Chłopak z piekarni widział mnie z innym. Co przecież było irracjonalne. Bo co mogła go obchodzić dziewczyna, która na jego oczach zrobiła z siebie idiotkę.? No nic. Poza tym i tak nigdzie go nie zauważyłam. Rozpłynął się w tłumie niczym kamfora. I bardzo dobrze.

Szkoda jedynie, że z moich myśli tak łatwo nie było go usunąć.
...


Cóż, naprawdę ciężko było mi o nim nie myśleć. Ten nieznajomy chłopak z fajnymi dołkami w policzkach władał moją świadomością niemalże przez cały czas. Wówczas, gdy Chord zaprowadził mnie do kuchni, gdy przyłożył mi lód do czoła i nawet gdy pijany zaczął wylewać swoje żale na temat Quinn.

Może to i nie było uprzejme z mojej strony. Chłopak otworzył przede mną całą swoją duszę. Skarżył się, że Quinn go nie zauważa, że lata za innym. Prawie się poryczał. Nieważne, że był pod wpływem i założę się, że następnego dnia niczego pamiętać nie będzie. Tak czy owak okropnie się czułam, że mogłam myśleć jedynie o tym, że gdzieś tam jest ON. Że znajduje się w tym samym domu. Być może za ścianą. Że oddycha mniej-więcej tym samym powietrzem. Że przypuszczalnie wpada na tych samych ludzi, co i ja. Że prawdopodobnie zaraz wejdzie do kuchni. A ja znowu zrobię coś głupiego.

Całe szczęście tak się nie stało. Pomimo, że moje oczy nie ujrzały już Osobnika, Którego Nie Muszę Przedstawiać, moje myśli tak czy owak uwolnić się od niego nie mogły. Jego twarz widniała w mej łepetynie nawet, gdy już opuściłam zacisze imprezy. I gdy wracałam samotnie do domu. I gdy niezauważona wemknęłam się do swojego pokoju tym samym sposobem, którym wyszłam. I gdy położyłam się spać. Tak, miałam z nim jakieś idiotyczne sny. I gdy się obudziłam. I gdy jadłam śniadanie. I gdy Alisson zaciągnęła mnie na badania. I gdy z badań wracałyśmy, wstępując po tatę do pracy.

To wszystko oznacza, że jakiś nieznajomy błąkał się w zakamarkach mojego umysłu przez mniej-więcej 12 godzin. Nieustannie. To zdecydowanie nie było normalne.

Żebym jeszcze myślała o NIM w jakiś taki przedziwny sposób, jak Quinn rozmyśla o tym SWOIM. A tu nic. Nieznajomy absolutnie nie oddziałuje na mnie w sensie relacji damsko-męskich.

Dobra, ma te swoje fajne dołki w policzkach. I jeszcze kilka innych uroczych elementów, których odmówić mu nie można. Ale, cholera jasna. Zamiast zastanawiać się co by było, gdyby zaprosił mnie na randkę, ja wciąż zachodzę w głowę czy aby zaraz na niego nie wpadnę i znowu nie zaliczę jakiejś wpadki. A on ponownie uśmiechnie się jak wtedy, w piekarni. Patrząc jak na małpę w zoo.

- Louise. - głos taty wyrwał mnie z rozmyślań. Bardzo brutalnie. Aż podskoczyłam. Niepewnie rozejrzałam się też wokół, bowiem byłam kompletnie zdezorientowana.

Ale siedziałam tylko w srebrnym volvo, gdzie cicho pobrzmiewał głos Chrisa Martina. Tata siedział za kierownicą, wybijając szczupłymi palcami rytm owej piosenki na czarnym obramowaniu kierownicy. Allison dzierżyła zaszczytne miejsce obok niego. I oboje wychylali się przez siedzenia, patrząc na mnie wyczekująco.

- Słucham.? - kilka razy zamrugałam powiekami, by odzyskać świeży stan umysłu. I z grubsza zrozumieć co za chwilę tata będzie miał mi do przekazania. Bowiem na darmo mnie nie wzywał.
- Prosiłem, żebyś skoczyła szybko do piekarni. - tata oznajmił to bardzo spokojnym i rzeczowym tonem. A mi serce zabiło szybciej.

Jak to do piekarni.?! Po co.? Jak.? Gdzie.? I kurczę, dlaczego.?

Dopiero wtedy, wyglądając w panice przez okno zauważyłam, że stoimy na parkingu obok piekarni. Dokładnie obok TEJ piekarni. Gdzie ON pracuje.

Cholera, cholera, cholera. 3 dni uniki mi się udały. Wiedziałam, że kiedyś nastąpi moment, kiedy odwrotu już nie będzie. I dojdzie do konfrontacji. Ale czemu, kurczę teraz.? Ja nie chcę, nie jestem gotowa. Po prostu...

- NIE.! - zaprotestowałam. Sama nieco zdziwiłam się swoją nagłą i dosyć głośną reakcją. Ale miny taty i Alisson były niemalże zszokowane. Przez chwilę słowa wydusić nie mogli. Patrzyli na mnie z tak zwanym syndromem opadłej szczęki. A ja oczywiście się zmieszałam, wzrok wbijając w podłogę.

Kurczę, jakież te wycieraczki pełne błota były interesujące...

- Nie pójdę tam. - dodałam po chwili już o wiele, wiele spokojniej. Lecz wciąż omijając ich wzrokiem.
- Boisz się pana Evansa.? - Alisson zdołała się w końcu odblokować z ogólnego szoku. Teraz jedynie przesuwała gałkami ocznymi to po mnie, to po witrynie sklepu obok. Marszczyła przy tym brwi, zapewne zastanawiając się co mi odwaliło.

A ja nie miałam ochoty i przede wszystkim zdolności wszystkiego teraz tłumaczyć. Już i tak wypadłam na niedorajdę, kiedy uraczyłam ich dzisiaj historyjką o wywaleniu się pod prysznicem. Przecież musiałam jakoś racjonalnie uzasadnić pojawienie się tego dorodnego guza na środku czoła.

Tak, zdecydowanie dodatkowe wrażenia w kwestii mojego niekontrolowanego odmóżdżenia w obecności Pewnego Osobnika nie były im potrzebne.

- I nikogo więcej tam nie ma.? - zapytałam zatem z nieukrywaną nadzieją. Nie czekając jednak na odpowiedź, niemal przykleiłam się do szyby w drzwiach, próbując dostrzec co kryje się we wnętrzu piekarni.
- Kilkoro gości. - wyjaśnienia Alisson wcale nie były mi potrzebne. Sama dostrzegłam jedynie starszego pana za ladą i parę nieznanych osób kłębiących się we wnętrzu. Absolutnie żadnych polokowanych jednostek, będących świadkiem mojej bezbrzeżnej głupoty.
- Więc mogę iść. - rzuciłam cichutko i powoli otworzyłam drzwi. Wystawiając jedną nogę na zewnątrz, zdążyłam jeszcze wziąć od taty pieniądze i karteczkę z zapisaną listą potrzebnego pieczywa. Nie musiałam nawet na niego patrzeć, by wiedzieć, że spogląda na mnie ogromnie zdziwiony. Wyskoczyłam więc z samochodu, jak najszybciej było to możliwe. I skierowałam swe kroki do piekarni.

Niestety, słuch mam dobry. Zdążyłam jeszcze dosłyszeć ich krótką wymianę zdań, która w wielce dobry nastrój mnie nie wprowadziła.
- Rozumiesz coś z tego.?
- Nic, a nic.

Pokręciłam głową, idąc powoli przed siebie. Mimo wszystko byłam zadowolona. Chłopaka w piekarni nie było. Być może był wtedy na jakimś zastępstwie. I więcej go nie będę musiała oglądać. A co najfajniejsze - on mnie też nie. I wszyscy szczęśliwi.

Z każdym kolejnym krokiem moje myśli były coraz bardziej radosne. I wymazywały drwiący wyraz twarzy Chłopaka. Do piekarni weszłam zatem w wyśmienitym nastroju, nie mogąc przestać się uśmiechać. Grzecznie kiwnęłam głową w kierunku zebranych, przywitałam się też z panem Evansem.

- O, panna Louise. Dawno panienki nie widziałem. - zaszczycił mnie odpowiedzią w tym swoim dystyngowanym stylu. Mój uśmiech jeszcze bardziej się pogłębił. - Co tym razem panience potrzeba.?

piątek, 13 lipca 2012

pięć.

Doczekałam się komentarza.!:). Miło wiedzieć, że chociaż jedna osoba mnie czyta;p. Dziękuję Ci, directionerko;p. Od razu nabrałam ochoty na pisanie. Chociaż, nie ukrywam. Z tym rozdziałem miałam niemały problem. Ale lubię przedłużać akcję, nic nie może się dziać zbyt szybko. A teraz zapraszam do czytania.! ;)
***


- A gdzie śniadanie.? - jak zwykle, dokładnie o 6:45 do kuchni wparował tata. Stanął na środku kuchni wielce zdziwiony faktem, że stół nie ugina się od wszystkiego, co zazwyczaj przygotowuję. Teraz stał na nim jedynie żółty kubek z do połowy spożytym kakaem, które wciąż jeszcze parowało. Dokładnie przed kubkiem siedziałam ja, ze stopami na krześle, opierając brodę na kolanach i wpatrując się beznamiętnie w czarne wzorki na stole.
- Nie ma. I nie będzie. - rzuciłam kompletnie beznamiętnie, nawet na niego nie patrząc.

Prosty rachunek. Śniadanie wiązało się z kupnem pieczywa. A kupno pieczywa równało się z pójsciem do piekarni. Nie muszę chyba tłumaczyć, że po sobotniej akcji wracać tam nie chciałam. Jeszcze by tego brakowało, żebym znów spotkała tego chłopaka, albo co gorsza, zrobiła z siebie idiotkę. Choćby mnie i wołami tam ciągnęli, nigdy więcej nie przekroczę progu tego miejsca. NIGDY.!

- Skarbie, coś się stało.? - usłyszałam głośne kroki taty, gdy podchodził do stołu. Po chwili usiadł na krześle dokładnie naprzeciwko mnie. Czułam, że wpatruje się w czubek mojej rozczochranej głowy, ale nie zamierzałam podnosić wzroku. - Od soboty jesteś jakaś osowiała.

Siedziałam w milczeniu. Bo niby co miałam odpowiedzieć.? Zaprzeczać nie było co. Każdy idiota by zauważył, że coś ze mną nie tak. Potwierdzać też nie było sensu, bowiem od razu musiałabym się ze wszystkiego tłumaczyć. Cóż, cały wczorajszy dzień spędziłam w pokoju, nosa nawet z niego nie wyściubiając. Chcieli mnie oczywiście wyciągnąć, przekupując obietnicą wycieczki po Londynie. Na szczęście Angielska pogoda mnie nie zawiodła i rozpadało się.

- Zrobić ci kawy.? - wychrypiałam w końcu, zrzucając nogi na podłogę. Wstałam od stołu, podchodząc do ekspresu.
- Luśka, nie zmieniaj mi tu tematu. - tata wyraźnie się zirytował.
- Oj tato. - westchnęłam, umęczona tymi ciągłymi pytaniami co mi jest. Nie mogli po prostu dać mi spokoju.? - Mam... trudne dni.

Tata słysząc te słowa, ewidentnie się zmieszał. Minę miał zabójczą, trochę się zarumienił, nie wiedział, gdzie ma podziać wzrok. Doskonale wiedziałam, że zrobi mu się głupio i nie będzie drążyć tematu. Co jak co, ale o moim okresie chyba nie chciał ze mną dyskutować.

- Okej... to ja ten... idę do pracy. - rzucił szybko i z prędkością światła wymknął się z kuchni. Usłyszałam tylko jak trzaska drzwiami, a już sekundę później odpala samochód.

Kurczę, nie spodziewałam się, że ten temat mógłby go aż tak przestraszyć. W zasadzie ta sytuacja była tak absurdalna, że nie mogłam się nie roześmiać. I po prostu zaczęłam rechotać na cały głos. W takim stranie zobaczyła mnie Allison, która niespodziewanie weszła do kuchni, człapiąc swoimi różowymi kapciami z głową krówek. Zamknęłam się w jednej chwili i czując, że się rumienię, spuściłam wzrok.

- Nie mów, że twój ojciec pożarł całe śniadanie... - jęknęła na widok pustego stołu.
- Hmmm, nie. - mruknęłam cicho, starając się na nią nie patrzeć. - Nie było śniadania, bo... Po prostu... - no właśnie, co po prostu.? Czym tym razem miałam się wykpić.? Cóż, nie byłam sprytną osobą, trudno mi było wymyślać na poczekaniu jakieś wymówki.
- No tak, przecież lodówka świeci pustkami... - nim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, sama sobie odpowiedziała na zadane wcześniej pytanie. Aż odetchnęłam z ulgą, że nie muszę już niczego głupiego wymyślać. - Będziemy musiały pojechać na zakupy. - uśmiechnęła się do mnie, po czym zerknęła na zegarek wiszący na ścianie nad lodówką. - Ale o bardziej ludzkiej porze... - ziewnęła przeciągle, po czym wyczłapała z kuchni.

Spokojnie dopiłam kakao i również opuściłam to pomieszczenie. Wróciłam do swojego pokoju, ale nie bardzo wiedziałam co mogłabym ze sobą zrobić. Sprzątać nie było co, książki mnie nie wzywały, w internecie i tak nie miałabym czego szukać... Miałam się obijać do momentu, aż Allison się obudzi.? Przecież zwariuję...

Niestety, tak może wyglądać cały mój pobyt tutaj. Bo przecież co mam do roboty.? Okolicę już poznałam. Nic ciekawego, typowe przedmieścia. Poza tym nie będę się bez celu włóczyć. Jeszcze bym wpadła na tego chłopaka z piekarni... Znajomych właściwie nie zdobyłam. Z Quinn się nie odzywałyśmy, zresztą, była aktualnie w szkole. W wyprawę do Londynu sama się nie wybiorę, a taty w środku tygodnia ciągać nie będę. Kurczę, muszę sobie znaleźć jakieś pożądne, czasochłonne zajęcie, żeby nie siedzieć bezczynnie i nie gapić się w ściany. Tylko co to mogło być...?

Z westchnieniem zrezygnowania opadłam na łóżko. Nie po to kurczę przyjechałam do Angli. Miały być niezapomniane wakacje, a jak na chwilę obecną zapowiadały się najnudniejsze wczasy wszechświata. Przekręciłam się na prawy bok i mój wzrok padł na ławę. A właściwie na to, co leżało pod nią.

Czarny pokrowiec na gitarę.

Pomimo, że zastanawiało mnie dlaczego akurat znalazł się tutaj, dotąd nie miałam okazji sprawdzić czy jest pusty. Podniosłam się zatem z łóżka i kleknęłam przed ławą. Wyciągnęłam stamtąd pokrowiec i ostrożnie odsunęłam zamek. Odrzuciłam górną część i moim oczom ukazała się ciemnoczerwona gitara z czarnymi maziajami. Nowiuteńka, sądząc po tym, że wciąż lśniła. Piękna.

Delikatnie wyjęłam ją z pokrowca i siadając na łóżku, ułożyłam ją tak, bym mogła na niej zagrać. Co ja mówię, pobrzdąkać. Pierwszy raz miałam "wiosło" w rękach. Chociaż niezmiernie lubiłam jej brzmienie. Zawsze mnie uspokajało i bardzo chciałam nauczyć się grać. Niestety, dotychczas nie było sposobności, nie było gitary, nie było nauczyciela. Hm, gdyby tak poszukać dobrego instruktora, te wakacje nie byłyby takie zmarnowane...

Ułożyłam palce lewej dłoni na tej chudszej części, mniej więcej w sposób, jaki pokazywali na filmach. Prawą dłonią subtelnie przejechałam po strunach. Wyszedł z tego zadziwiający i zdecydowanie zbyt głośny dźwięk. Skrzywiłam się i natychmiast odłożyłam gitarę na miejsce, by przypadkiem jej nie uszkodzić, lub nie obudzić Allison. Nogą wsunęłam zasunięty pokrowiec pod ławę i ponownie klapnęłam pod łóżko.

Tak, zdecydowanie potrzebowałam nauczyciela.
...



- Wszystko mamy.?

Jeszcze raz spojrzałam na okropnie długą listę zakupów zapisaną drobnym, starannym pismem Allison na żółtej kartce. Wszystkie czterdzieści siedem pozycji było odznaczonych przeze mnie wielkimi, czarnymi iksami. Zerknęłam jeszcze do koszyka, by upewnić się, że wszystko się zgadzało. I kiwnęłam głową.

- To do kasy. - mruknęła Allison i pchając zapchany po brzegi wózek, ruszyła przed siebie. Ja niczym cień za nią.

Zbierałam się w sobie, by powiedzieć jej o moim pomyśle. Wiedziałam, że się ucieszy, iż nie będę ślęczęć samotnie w domu. Takie lekcje to przecież zawsze jakaś rozrywka. Poza tym, nie chciałam zawracać głowy tacie, który ciężko pracował. Nie będę go jeszcze obciążać poszukiwaniami jakiegoś nauczyciela. Z tym, że jakoś nie mogłam zacząć tej rozmowy. Próbowałam już z pięć razy. Zaraz po tym, jak wstała, przy prowizorycznym śniadaniu, w samochodzie, na parkingu, w sklepie. Ale gdy tylko otwierałam usta, słowa nie chciały mi przejść przez gardło. To było takie krępujące i cholernie irytujące...

- Allison. - wydusiłam w końcu coś z siebie. Wyszło cicho i nieśmiało, ale zawsze to jakiś początek.
- No co tam.? - nawet na mnie nie spojrzała, starając się manewrować wózkiem, by nikogo nie potrącić. Wiadomo, takie wózki mają słaby skręt, łatwo na coś wpaść i przez przypadek uszkodzić.
- Bo widzisz... - dotarłyśmy nareszcie do kasy i stanęłyśmy na końcu długiej, na oko siedmioosobowej kolejki. Allison w końcu spojrzała na mnie, ale jakoś mnie to nie ośmieliło.
- No co tam ci chodzi po głowie.? - uśmiechnęła się sympatycznie. Może i trochę mi to pomogło, bowiem zebrałam się w końcu na odwagę.
- Chciałabymnauczyćsięgraćnagitarze - rzuciłam na jednym wydechu. Zmarszczyłam brwi, bo nawet sama siebie nie zrozumiałam. Allison jedynie usiłowała powstrzymać wybuch śmiechu. Taaaak, bardzo zabawnie to zabrzmiało.
- Mogłabyś powtórzyć.?

Wzięłam głęboki oddech, znów próbując zebrać się do kupy. Niestety, za długo to trwało. Kolejka zdołała się już znacznie przesunąć i Allison zaczęła wypakowywać towar z wózka na taśmę. Zaczęłam jej pomagać i uznałam, że temat jest skończony. Przynajmniej nie musiałam się już tak stresować tłumaczeniem wszystkiego.

Niestety, Allison mogła pochwalić się znakomitą pamięcią. Gdy już wyszłyśmy ze sklepu, zapakowałyśmy wszystko do bagażnika i wsiadłyśmy w samochód, zagadnęła mnie o rozpoczęty temat.

- Co ty mówiłaś przy kasie.?
- Oj.. Bo tak sobie pomyślałam... - tak, tydzień to zdecydowanie za mało, bym przestała się jąkać w jej obecności. A, no i uparcie oglądałam swoje dłonie, by nie musieć na nią patrzeć. Taki standardzik. - Hm, no trochę nudzi mi się ciągle w tych czterech ścianach.
- Tak, też chciałam z tobą o tym porozmawiać. Martwimy się z twoim ojcem o ciebie. Jesteś taka nieśmiała i skryta, nigdzie nie wychodzisz, z nikim się nie spotykasz. Carl mówił, że jesteś nieufna w stosunku do nowych ludzi, ale nie myślałam, że aż tak. Ciągle mam wrażenie, że się mnie boisz... - spojrzała na moją sceptyczną minę i momentalnie zamilkła. - Przepraszam, kontynuuj.

Przełknęłam głośno ślinę, nie do kończą wiedząc jak ubrać w słowa to, co chciałam powiedzieć.
- Hm, bo tak dzisiaj natrafiłam na gitarę..
- Słyszałam. - Allison zaśmiała się cicho, a ja automatycznie spaliłam buraka. - Nie to, żebym chciała cię urazić, ale przydałyby ci się lekcje.
- No właśnie. - odetchnęłam z wielką ulgą. Właśnie głośno i wyraźnie zostało powiedziane to, co od rana chciałam zakomunikować.
- Naprawdę chciałabyś.?
- Tak. Odkąd pamiętam gitara bardzo mi się podobała. Ale nigdy na poważnie nie rozmawiałam o tym z mamą, a teraz mam dużo czasu, kiedy właściwie nic nie robię  i... No co.? - zerknęłam na Allison, a ta przypatrywała się mi z ewidentnym zdziwieniem.
- Właśnie skierowałaś do mnie swoją najdłuższą wypowiedź, jaką od ciebie usłyszałam.
Uśmiechnęłam się jedynie w odpowiedzi, a Allison natychmiastowo odwzajemniła gest. Tak, zaczynałam normalnieć.
...


Siedziałam z wyciągniętymi przed siebie nogami na łóżku, opierając się o ścianę i dzierżąc przed sobą gitarę. Nie mogąc przestać się uśmiechać delikatnie jeździłam paznokciami po strunach. Czym spowodowany był ten nagły przypływ radości.? Oczywiście pojawieniem się możliwości upiększenia tych jakże wspaniałych wakacji spełnieniem muzycznego marzenia. I ewentualnością mojego unormowania społecznego, sądząc po dzisiejszej jakże długiej dyskusji z Allison, podczas której uzgodniłyśmy, że jutro postara się poszukać mi jakiegoś dobrego i niedrogiego nauczyciela, który być może zrobi ze mnie drugiego Santanę. Wizja, od której banan sam pojawiał się na twarzy. I choć nie wiem jakbym się starała, kąciki ust nie chciały zjechać w dół.

Jednak jak się okazało już sekundę później, mój entuzjazm nie był wcale taki znowu nie do zmącenia. Otóż pomiędzy kolejnymi uderzeniami o napięte struny gitary, usłyszałam za oknem szmer. Automatycznie spojrzałam za szklaną taflę szyby. Nic takiego. Na zewnątrz było wietrznie, więc gałęzie pobliskich drzew bez sprzeciwu poddawały się panującej aurze, głośno obijając się o ściany domu. Postanowiłam zatem to zignorować i powróciłam do brzdąkania.

Kiedy jednak szmery stawały się coraz bardziej głośniejsze, częstsze i intensywniejsze, poczułam ogarniające mną przerażenie. Niestety, natura obdarzyła mnie zbyt wybujałą wyobraźnią. Kompletnie nie miałam nad nią kontroli, hasała gdzie popadnie. A biorąc pod uwagę fakt, że zegarek na mej szafce nocnej wskazywał już 21:37, a więc dosyć późne godziny, podświadomość zaczęła rozwijać swoje twórcze zdolności. Natychmiastowo w głowie zaczęły mi się rodzić czarne scenariusze. Od złodziei, przez mityczne stworki, aż po samą "Klątwę", którą obejrzałam niegdyś zupełnie nie myśląc o konsekwencjach. Znowu przed oczami stanęła mi ta okropna, przerażająca twarz. Zupełnie, jakbym oglądała to wczoraj, a nie całe trzy lata temu. Cóż, dotąd nawiedzały mnie koszmary.

Mocno zacisnęłam palce na gitarze, starając się omijać wzrokiem okno. Wiadomo co bym tam zobaczyła.? Wolałam nie zaspokajać tej ciekawości. Wbiłam zatem wzrok przed siebie, w zielono- zółtą ścianę, usiłując unormować skołatany system nerwowy. Wdech i wydech. Nikogo tam nie ma. Wdech. To tylko głupia wyobraźnia. Wydech. To jedynie absurdalny wymysł scenarzysty. Wdech. To się nie zdarza w realnym życiu. Wydech. I donośne stuknięcie w szybę. A potem ciche "Louise".

Aż podskoczyłam. A chwilę później mnie sparaliżowało. Oddech zamarł mi w płucach. Serce przyspieszyło mi do tego stopnia, że myślałam, iż zaraz wyskoczy mi z klatki piersiowej. Chociaż lepsze to niż śmierć z ręki "absurdalnego wymysłu scenarzysty". Już widzę te nagłówki w gazetach..

Zacisnęłam powieki najmocniej jak tylko potrafiłam, odwracając się tyłem do okna. Zaczęłam przywoływać w myślach jakieś miłe obrazki typu kwiecista łąka, czy bujny sad z jabłoniami. Lecz tak czy owak jakimś cudem zawsze pojawiał się ten chodzący koszmar, mącąc piękne wizje. Miałam ochotę krzyknąć, by zawołać kogoś, ale nie mogłam wydobyć głosu. Ba, nawet szeptu.!

A jednak udało mi się wydobyć z siebie głuche jęknięcie, kiedy do moich uszu kolejny raz dotarło "Louise". Kurczę, moja wyobraźnia zaczęła przechodzić samą siebie. Zazwyczaj kończyło się na obrazach. Fonia do tego wszystkiego była stanowczo zbędna. A może zaczynałam już wariować.? Tak, stanowczo, skoro znów usłyszałam swoje imię.

- Lou, do cholery.! Otwórz to okno.! - tym razem głos był wyraźny, donośny, damski, choć głęboki i z wkurzonym tonem. W dodatku jakby znajomy. I na całe szczęście nie z jakiegoś horroru. Tylko i wyłącznie dlatego, że nie mogłam go powiązać z żadnym dreszczowcem, całą siłą woli zmusiłam się do otwarcia oczu i spojrzenia w okno.

I cóż moje zielone oczy ujrzały.? W pierwszym momencie ostre gestykulowanie dłońmi, za którym kryła się piękną twarzyczka, okolona aureolą złocistych włosów. Quinn. Za oknem. Na pierwszym piętrze. Bez balkonu. Czy ja, kurczę, śnię.?

- Czy ty zwariowałaś.? - niemalże krzyknęłam, dopadając natychmiastowo okna. Trochę poszarpałam się z zielonymi zasłonami, w które się mówiąc krótko, wplątałam, ale już po chwili udało mi się otworzyć okno. Wyciągnęłam przed siebie rękę, w celu udzielenia jej pomocy. Bezzwłocznie ją chwyciła. I wspierając się na parapecie, udało jej się wdrapać do mojego pokoju, stając dokładnie na jego środku. - Co ci strzeliło do głowy.?
- Zawsze chciałam to zrobić. - Quinn uśmiechnęła się niewinnie. - Ale na filmach wygląda to na o wiele łatwiejsze. Nawet nie wiesz przez co musiałam przejść.! - spoważniała natychmiastowo, optrzepując pistacjową bluzeczkę, biały sweterek i czarne rurki z ciemnych paprochów niezidentyfikowanego pochodzenia. Chcąc w całości ogarnąć jej strój "do wspinaczki", automatycznie spojrzałam na jej stopy i zobaczyłam złote baleriny.
- Tak, zwłaszcza wspinając się w takich butach. - nie omieszkałam dociąć jej nierozmyślności.
- Przestań. - przerwała na chwilę, spoglądając na mnie spod kosmyków opadających na jej czoło. Cóż, gdyby spojrzenie rzeczywiście mogło zabijać, już leżałabym trupem.
- Wiesz... Ktoś mądry wymyślił taką prostokątną rzecz na zawiasach, przez którą o wiele łatwiej się wchodzi. I nie przyprawia innych o zawał.

Po raz drugi w ciągu niecałej minuty zbeształa mnie tym swoim strasznym spojrzeniem, przy którym te wszystkie horrory, o których myślałam jeszcze chwilę temu, to pikuś. Dlatego postanowiłam się już zamknąć. Zresztą, zachodziłam w głowę po co w ogóle mnie odwiedziła. Tak jakby była obrażona... A właśnie, sobotnia sprzeczka. Wypadałoby wyjaśnić tę sprawę...

- Słuchaj.. - zaczęłam w swoim stylu, czyli bardzo, bardzo niepewnie. Jak by nie patrzeć, Quinn nadal była dla mnie właściwie nieznajomą dziewczyną. Gadałyśmy zaledwie kilka razy, w dodatku na neutralne tematy. Zażyłość, która zniwelowałaby moje poczucie braku pewności, jeszcze się nie wytworzyła. - Co do soboty to przepraszam. Byłam w złym humorze i w ogóle...
- Daj spokój. - Quinn tylko machnęła ręką, nawet na mnie nie patrząc. Wciąż oczyszczała swój strój, w woli ścisłości, prawy rękaw. W dodatku robiła to z takim zaangażowaniem, jakby nic poza tym się nie liczyło. Poczułam się trochę zignorowana, ale postanowiłam nie pokazywać tego po sobie. - Przecież nie wspinałam się tu tylko po jakieś idiotyczne przeprosiny. - zakończyła w końcu swoje absorbujące zajęcie i posłała mi promienny uśmiech.
- Więc po co.? - palnęłam, nim zdążyłam ugryźć się w język. Całe szczęście Quinn uznała to za bardzo zabawne. Zauważyłam bowiem, że zacisnęła usta, by nie parsknąć śmiechem. Odetchnęłam z ulgą, gdyż kolejne przeprosiny za własne grubiaństwo już by mnie chyba przerosły.

Quinn jednak nie zdążyła nawet ust otworzyć, by zaszczycić mnie odpowiedzią na wciąż nurtujące mnie pytanie, bowiem nagle rozległo się pukanie do drzwi. I zanim pomyślałam, z moich ust wydobyło się donośne "proszę". Sekundę później w pokoju znalazła się Allison.

- Dobry wieczór. - Quinn jak gdyby nigdy nic przywitała się, uśmiechając się sympatycznie.
- Ooo, Quinn. Nie widziałam nawet kiedy przyszłaś. - Allison nie mogła pohamować ogólnego zaskoczenia. Ale mimo wszystko odwzajemniła gest.
- Taaa, też byłam zaskoczona. - mruknęłam pod nosem, właściwie tylko do siebie. Cóż, od czasu do czasu zbiera mi się na ironię. Na szczęście żadna tego nie dosłyszała. Zbyt zajęte były rozmową na temat jakiegoś tam sąsiada, który zaczął zdradzać żonę. Takie tam, sąsiedzkie ploty.

Ja się oczywiście nie wtrącałam. Po pierwsze, nie znałam gościa, po drugie nie miałam pojęcia o sprawie. A jak powszechnie wiadomo, gdy się o czymś nie do końca wie, nie powinno się na ten temat wypowiadać. Także stałam tak na środku, pomiędzy tymi dwiema plotkarami, patrząc to na jedną, to na drugą i próbując zrozumieć wszystko o czym mówią. Tak, żeby jeszcze trzymały się jednego tematu.

Od podłego męża przeszły na temat babci Quinn, która przez internet poderwała dwudziestolatka, potem rozprawiały o małej Lexie, która wylądowała na ostrym dyżurze po zjedzeniu kilku drobniaków, ostatecznie kończąc na temacie młodego studenta, który przejechał kota.

- Dziewczynki, ja wam już nie będę przeszkadzać. - oznajmiła w końcu Allison, przybierając skruszoną minę, jakby chciała mnie przeprosić. Zrozumiałam, że za tą wyczerpującą wymianę zdań z Quinn. Ale przecież nie było za co, ja i tak nie miałabym nic ciekawego do powiedzenia. - Chciałam cię tylko zapytać czy wybierzesz się jutro ze mną na badania. - automatycznie złapała się za wypukły brzuch. Nie wiem, czy aby dać mi do zrozumienia jakiego, czy po prostu był to taki impuls.
- Tak... Czemu nie. - wykrzywiłam usta w coś, co w moim mniemaniu miało przypominać uśmiech.
- Dobrze. - Allison jakby odetchnęła z ulgą. Kurczę, wciąż miałam wrażenie, że obchodzi się ze mną jak z jajkiem. Będę musiała coś zrobić, żeby nie odbierała mnie jako jakiegoś anty-społecznika. - Bądź gotowa na ósmą, dobrze.?
- Jasne. - wyszczerzyłam zęby.

Ósma.?
Jeśli dobrze to rozegram, nie będą oczekiwać ode mnie żadnego śniadania. Idąc tym tropem, nie będę musiała odwiedzać piekarni. Albo zarywać nocy, by wymyślić jakiś bezsensowny powód mojego nagłego lenistwa. Same plusy.

- Przynieść wam może coś do picia.? - głęboki głos Allison wyrwał mnie z rozmyślań. Złapałam się na tym, że całkiem bez powodu się uśmiecham, co te dwie mogły uznać za dosyć dziwne. Spoważniałam więc w jednej chwili.
- Poradzimy sobie. - Quinn odpowiedziała  za mnie, co właściwie nawet mi odpowiadało. Allison uśmiechnęła się tylko i odwróciła się, zmierzając do drzwi.
- Tylko nie siedźcie do późna. - rzuciła jeszcze tonem troskliwej mamy, nie przestając się uśmiechać. A chwilę później zniknęła za zamykającymi się cicho drzwiami.

W tym samym momencie w pokoju zapadła cisza. Naprawdę, bardzo krępująca cisza. Spojrzałam niepewnie na Quinn, która od niekonwencjonalnego wejścia, nadal stała na środku pokoju. Zaraz, po co właściwie do mnie przyszła.?

- No więc co cię do mnie sprowadza.?

piątek, 6 lipca 2012

cztery.

Jak na razie udało mi się utrzymać tą małą, zapoczątkowaną przeze mnie tradycję przez trzy dni. Niewielki sukces, ale zawsze. W tym czasie zostałam już określona mianem stałej klientki przez pana Evansa, owego staruszka prowadzącego piekarnię. Zawsze przychodziłam tuż po tym jak otwierał sklep, zawsze witał mnie tym swoim dystyngowanym "Dzień dobry", zawsze uśmiechał się miło, gdy wychodziłam. Cóż i zawsze w drodze powrotnej spotykałam Quinn, zawsze gadałyśmy chwilę i zawsze uciekał jej autobus.

Przez to wszystko zaczynałam czuć się jak w domu. W spokojnej, monotonnej, rodzinnej rutynie codzienności. Asymilowałam się.? Najwyraźniej. Ale jakkolwiek dobrze bym się tu nie czuła, oczywiście w głębi serca tęskniłam za mamą. Codzienne rozmowy przez telefon to niestety nie to samo..

Tymczasem nadeszły urodziny taty. Allison oczywiście postawiła na swoim, chcąc urządzić mu przyjęcie niespodziankę. Umówiłyśmy się też, że złożymy się na prezent i kupimy mu coś ładnego, pożytecznego i wprost stworzonego dla niego. Ostatecznie padło na specjalistyczny sprzęt mp3 do samochodu, bowiem ostatnio narzekał na samotne i ciche podróże do pracy, odkąd jego radio odmówiło posłuszeństwa.

Tak więc stałam teraz na drabinie, starając się ignorować przeklęte zawroty głowy od tej nieludzkiej wysokości i usiłowałam zawiesić wielki napis "100 lat" przy suficie.
- Trochę w lewo. - Allison korygowała moje ruchy, by wszystko wyszło estetycznie. Ale jak do cholery miałam to równo zawiesić, kiedy od ziemi dzielił mnie ładny metr.?
- Tak dobrze.? - westchnęłam cichutko, próbując dostosować się do jej rad i jednocześnie nie spaść, kończąc swój żywot.
- Dobrze. Przyczepiaj. - rzuciła szybko, po czym natychmiastowo udała się do kuchni, by przygotować przekąski.

Jak najszybciej było to możliwe, przymocowałam kawałek materiału do ściany, po czym z ulgą zeszłam na dół. Cofnęłam się o kilka metrów od drabiny i spojrzałam na moje dzieło. Moim skromnym zdaniem prawa strona znajdowała się o wiele niżej niż lewa, ale to Allison była tu szefową. A poza tym ja nie zamierzałam wracać na górę.

- Pomóc ci może.? - wolnym krokiem weszłam do kuchni i stanęłam obok Allison, która siedząc przy stole, na którym rozwalone było z milion rzeczy, nabijała różne spożywcze pierdułki na patyczek do szaszłyków.
- Nie, z tym sobie poradzę. Ale błagam cię, odbierz tort, bo ja po prostu nie mam siły tam iść. - spojrzała na mnie tak wyczerpanym wzrokiem, że naprawdę zrobiło mi się jej żal. Miałam ochotę powiedzieć jej, żeby rzuciła to wszystko i położyła się spać, podczas, gdy ja bym wszystko dokończyła. W końcu była w ciąży, nie mogła się przemęczać. Ale do osiemnastej za żadne choinki świata nie dałabym rady ogarnąć wszystkiego sama.
- Oczywiście. - rzuciłam tylko i pospiesznie wyszłam z kuchni.
...

Wchodząc do piekarni, zdziwiłam się, że panuje w niej taka pustka. Żadnego klienta, nawet pan Evans gdzieś zniknął, a przecież praktycznie nigdy stąd nie wychodził...
- Halo.? Dzień dobry.! - zawołałam głośno i wyraźnie, stojąc na środku piekarni i rozglądając się niepewnie.
- Tak, słucham. - zza drzwi, które znajdowały się w ścianie za ladą dobiegł mnie głos. Zmarszczyłam brwi, bowiem zdecydowanie nie należał on do starego pana Evansa. Utwierdziłam się w tym przekonaniu, gdy za kontuarem pojawił się ON. A ja po prostu stałam na środku piekarni z rozdziawioną gębą, bezceremonialnie wgapiając się w tego osobnika za ladą, nie mogąc pojąć, czemu widzę młodego chłopaka zamiast pana Evansa. Młodego i w dodatku cholernie przystojnego chłopaka. Naprawdę cholernie przystojnego, młodego chłopaka.

Niewiele wyższego ode mnie, ale przecież ja nie należałam do najniższych. Spokojnie mógł liczyć z metr osiemdziesiąt.
Z burzą pokaźnej długości gęstych, sprężystych, na pierwszy rzut oka miękkich i delikatnych (tak, miałam ochotę to sprawdzić), brązowych loków, których grzywka fantastycznie opadała na prawą stronę.
O dużych, zielonych, przenikliwych oczach, których spojrzenie wyłączało racjonalne myślenie.
Posiadającego urzekający, trochę asymetryczny uśmiech (lewy kącik pełnych, malinowych warg znajdował się ewidentnie wyżej niż prawy) od ósemki do ósemki, ukazujący rząd zębów, których górne jedynki nieznacznie, a jednak uroczo wystawały przed szereg.
Szczupłego, ale zdecydowanie nie chudego. Dzięki białemu podkoszulku estetycznie opinającym jego tors i podkreślającym ramiona, można było się przekonać, że zdecydowanie ma mięśnie. Niewielkie, ale jak najbardziej do niego pasujące.
Ze względu na to, że mam dopiero szesnaście lat, niżej wzrokiem już nie jechałam. No dobra, nogi opięte czarnymi spodniami, też miał całkiem do rzeczy.

- Coś ci się stało.? - zmrużył swoje zielone ślepka, przyglądając mi się uważnie. Jego głos.. przyjemny, z delikatną chrypką, jeszcze trochę chłopięcy. Oczywiście mówił z angielskim akcentem, ale w jego wydaniu nie wiedziałam właściwie czemu do tej pory nie darzyłam go sympatią. Akcent ten był jak najbardziej urzekający.
- Ekhm, co.? - odpowiedziałam dopiero po dłuższej chwili. Zupełnie straciłam orientację. Nagle odpłynęłam, z bliżej nieznanego powodu. Gwałtownie się zarumieniłam i wbiłam wzrok w ziemię. Żałowałam, cholernie żałowałam, że mam związane włosy i nie mogę za nimi ukryć moich wypieków.
- Jezu, przestraszyłaś mnie. - odetchnął z nieukrywaną ulgą. - Myślałem już, że doznałaś jakiegoś porażenia, czy coś.

Tak, porażenie. To dobre słowo. Doznałam porażenia na jego widok.

- Hm... przepraszam. - mruknęłam ledwo dosłyszalnie, podchodząc do lady, nadal uparcie usiłując na niego nie patrzeć. Wtedy do moich nozdrzy wdarł się zapach jego perfum. Typowy męski zapach, niezbyt ostry, ale byłam pewna, że już go nie zapomnę...
Nogi gwałtownie zrobiły mi się jak z waty i musiałam przytrzymać się blatu. Starałam się, by wyglądało to jakbym opierała się przypadkowo, ale wiem, że wyszło kompletnie inaczej. - Chciałam odebrać zamówienie. - powiedziałam już nieco głośniej, ale nadal nie był to mój naturalny ton. Doszłam do wniosku, że najlepiej byłoby zabrać to, po co przyszłam i jak najszybciej się stąd usunąć.
- Jakie.? - dosłyszałam się w jego głosie rozbawienia.?
- Tort. Czeko... czekoladowy tort. - mówiłam coraz ciszej, coraz nie pewniej, coraz bardziej się rumieniąc.
- Chwila. - rzucił szybko i zniknął za drzwiami.

Powoli wypuściłam powietrze przez zaciśnięte zęby, tym samym próbując dać upust zdenerwowaniu. Oparłam łokcie o ladę i pochylając się wplotłam palce we włosy, ściskając dłonie na głowie. Zamknęłam oczy i zacisnęłam zęby. Mateńko kochana, gorszej idiotki w życiu, przed nikim, w żadnej sytuacji jeszcze z siebie nie zrobiłam. Co ten chłopak miał takiego w sobie, że moja zdolność logicznego postępowania nagle znikała.?

- Na pewno dobrze się czujesz.? - usłyszałam nagle jego głos, tuż nad swoją głową. Zacisnęłam mocniej powieki i bezgłośnie przeklęłam pod nosem. Już zdążył wyrobić się z tym pieprzonym tortem.? Nie mógł poczekać choćby minuty dłużej, aż mój system nerwowy choć trochę się ureguluje? Wzięłam głęboki oddech i wyprostowałam się powoli.
- Na pewno. - posłałam mu najbardziej naturalny uśmiech, na jaki w tym momencie było mnie stać. Ale sądząc po jego minie nie wyszło zbyt przekonująco. - Ile za to.?
- Już uregulowane. - powiedział zupełnie automatycznie, przyglądając mi się z podniesioną lewą brwią. Dokładnie tak się patrzy na małpy w zoo, gdy robią jakieś głupoty.
- Dziękuję. - odpowiedziałam i odwróciłam się, pospiesznie kierując się do drzwi. Tylko stąd uciec. Parę kroków i koniec. Jeszcze sekundka i będę mogła stąd wyjść...

Niestety, pech nie przestał mnie opuszczać. Trzymając w prawej ręce pudełko z tortem, lewą próbowałam otworzyć drzwi. Na nieszczęście ani drgnęły. Szarpałam się z nimi parę ładnych sekund i za Chiny nie mogłam ich otworzyć.
- Ekhm. - usłyszałam chrząknięcie dobiegające zza lady. - Trzeba popchnąć.
Wzięłam głęboki wdech, zamykając oczy i zaciskając dłoń na klamce. No tak, ja oczywiście ciągnęłam. Popchnęłam lekko i drzwi nareszcie ustąpiły. Bez słowa wyleciałam stamtąd jak najszybciej się dało.
...

Do domu dotarłam cała zdyszana. Oczywiście biegłam całą drogę, nie chcąc się zatrzymać.
Ludzie, których mijałam patrzyli na mnie trochę krzywo, przecież w ciągu tego tygodnia zdążyli już mnie rozpoznawać, ale w tym momencie miałam to głęboko. Byle jak najdalej stamtąd.

Zrobiłam z siebie kompletną idiotkę.! Po prostu w życiu jeszcze nie miałam takiej sytuacji, żeby otworzenie drzwi sprawiało mi trudność. NIE DAŁAM RADY OTWORZYĆ GŁUPICH DRZWI.! To po prostu nie do pomyślenia... Wydawało się, że zaczyna się układać, że staje się mniej więcej normalną osobą. I dupa.

- Louise.? - Allison spojrzała na mnie wielce zdziwiona, gdy wparowałam nagle do kuchni z przestraszoną miną.
- Ja... - mruknęłam, prawie rzucając tort na stół, tuż przed jej ładnym, piegowatym noskiem. Oparłam się o brzeg blatu i próbowałam unormować oddech. - Ja nie chcę o tym rozmawiać. - wydyszałam w końcu i pospiesznie opuściłam kuchnię. Wiedziałam, że będzie się zastanawiać, może i zamartwiać moim dziwnym zachowaniem. Ale było mi już wszystko jedno. Straciłam ochotę na imprezę, nawet na jej urządzanie. I egoistycznie nie obchodziło mnie jak Allison sobie z tym wszystkim poradzi. Jedyne, czego chciałam w tym momencie z całego serca to powrót do Polski. Ale musiało wystarczyć mi zamknięcie się w swoim pokoju i wyryczenie się w poduszkę.
...


- ...i uśmiechnął się. Uśmiechnął się, rozumiesz.? Wprost do mnie.! - od jakichś pięciu minut słuchałam narzekań Quinn na temat jakiegoś chłopaka, za którym szalała. Pokiwałam automatycznie głową, chociaż i tak nic do mnie nie docierało. Ani to, że impreza taty trwa już od ładnej godziny, że otacza mnie kilkadziesiąt ludzi, głównie w wieku taty, że wszyscy są zadowoleni, piją, jedzą i pierdzielą głupoty. W zasadzie byłam zadowolona, że otaczają mnie sami dorośli. Dzięki temu mogłam zaszyć się niezauważona w najciemniejszym kącie pokoju, z szklanką soku jabłkowo-miętowego w łapce. Niestety, Allison wpadła na "genialny" pomysł zaproszenia Quinn, żebym się nie wynudziła. I wylądowałam w sytuacji, która jak najbardziej mi nie odpowiadała.

- Lou, nie słuchasz mnie. - mruknęła Quinn z jawnym wyrzutem w głosie. Złapałam się na tym, że nieobecnym wzrokiem wgapiam się w plamę po winie na dywanie, która pojawiła się całkiem niedawno. Całą siłą woli musiałam przywołać się do porządku i jakoś okazać to zainteresowanie.
- Ależ słucham. - starałam się sympatycznie uśmiechnąć, chociaż nie wiem jaki był efekt. Quinn nie dała nic po sobie poznać. - Chłopak. Minął cię i się uśmiechnął. - tym chyba ją przekonałam, bo już po chwili kontynuowała ten swój monotonny wywód.

Znów z zainteresowaniem zaczęłam przyglądać się bordowej plamie na beżowej wykładzinie. Żeby zająć czymś komórki nerwowe bezwiednie uniosłam trzymany kubek do ust i wzięłam potężny łyk soku. Wyplułam go po sekundzie. Przecież ja nawet nie lubię mięty...

Tak, nadal nie mogłam dojść do siebie po tym "incydencie". Odkąd wybiegłam z piekarni nie mogę skupić się dosłownie na niczym. W głowie nieustannie świta mi to idiotyczne wydarzenie, o którym bardzo chce zapomnieć. A wiadomo jak to jest. Im bardziej chce się zapomnieć, tym częściej to powraca...

- Louise.! - głos Quinn znowu wyrwał mnie z rozmyślań. Potrząsnęłam głową, by wybić się z zamyślenia i spojrzałam na nią. Jej urocza twarzyczka skrzywiona była zirytowaniem. A jednocześnie z jej oczu biła troska. - Zakochałaś się, czy jak.?
- Cooo.? - spojrzałam na nią jak na idiotkę. Zaskoczyła mnie i jednocześnie rozdrażniła tymi słowami. Będzie mi tu wytykać jakieś zakochanie, kiedy na głowie mam inne problemy. - Nie bądź głupia. - mój ton był stanowczy, pewny i na tyle głośny, że z pewnością usłyszała mnie połowa zebranych gości. Ale co tam.
- Kiedy widzę, że coś z tobą nie tak.
- Całkowicie wszystko ze mną jest tak. Nic mi nie jest, jasne.? - naskoczyłam na nią.

Dobrze, trochę mnie poniosło. Niepotrzebnie od razu się denerwowałam, podnosiłam głos. Ale byłam rozeźlona, nie miałam ochoty tu przebywać, bolała mnie głowa i zbliżał mi się okres. No i przecież byłam nastolatką w okresie tak zwanej burzy i naporu. Posiadam chyba prawo do zachowywania się irracjonalnie. Hormony buzują i w ogóle...

- Nie będę z tobą rozmawiać w ten sposób. - Quinn zmarszczyła brwi i zacisnęła wargi. Po chwili odeszła, stawiając ciężkie, głośnie kroki ze zdenerwowania.

No pięknie, jeszcze się obraziła. Jakby mało mi było zmartwień, teraz będę musiała ją jeszcze przeprosić. Ale nie dzisiaj, nie w takim stanie. Teraz jedyne na co było mnie stać i nie zrobić z siebie idiotki, lub nie obrazić kogoś przypadkowo to pójście do siebie. Postawiłam zatem kubek z poniekąd zużytym sokiem na ławie przy jednej ze ścian i ruszyłam do wyjścia. Zaklinałam w myślach wszystkich, którzy mogliby mnie zawołać. Ale wyszłam bez przeszkód.

Wchodząc do mojego pokoju myślałam tylko o tym kiedy w końcu ten dzień się skończy. Oczywiście, że mogłam już pójść spać i sfinalizować go wcześniej. Lecz byłam pewna, że nie zasnę, że gdy tylko zgaszę światło i przyłożę głowę do poduszki, dopadną mnie głupie myśli. Albo co gorsza przyśni mi się ten... chłopak. Nie, to by było ponad moje siły. Już wolę zerwać nockę, ślęcząc przy nudnej lekturze, niż narażać się na jego wizję w mych snach.

Dlatego gdy już zasunęłam drzwi, sięgnęłam po pierwszą z brzegu książkę ustawioną na półce. Dzierżąc ją w dłoni, podeszłam do łóżka i rzuciłam się na nie. Podłożyłam poduszkę pod głowę i ułożyłam się najwygodniej jak tylko mogłam, po czym zerknęłam na zieloną okładkę. Dużymi, pochylonymi literami w kolorze bezchmurnego nieba wypisane było : ŻYCIE SEKSUALNE SŁONI.

No błagam.. Świat dzisiaj chyba jest naprawdę solidnie przeciwko mnie...