piątek, 31 sierpnia 2012

siedem.

Cóż mogę powiedzieć.. Moment spotkania napisany przed mą osiemnastką. Reszta, po. Jest różnica? Diametralna. Okropnie się wymęczyłam, żeby w ogóle skończyć ten rozdział. Cóż, sceny, w których Lou nie robi z siebie idiotki jakoś trudno mi przychodzą. Ale poprawię się. Obiecuję. Będę lepiej pisać:)
***

Cztery dni.

Dokładnie z tą myślą obudziłam się dzisiejszego poranka. 4 piękne dni, niezmącone żadnym niespodziewanym obrotem zdarzeń. Bez nagłych wywrotek, bez wpadania na różne przedmioty, bez potykania się o własne nogi. I przede wszystkim bez siłowania się z drzwiami na oczach Pewnych Osobników.

Tak. Nie widziałam go całe cztery dni. W piekarni za ladą znów stał pan Evans, na ulicach wpadałam raczej na stare sąsiadki taty, a w miejscach, w które ciągnęła mnie Quinn poznawałam głównie jej znajomych ze szkoły, do których ON najwidoczniej się nie zaliczał.

Nawet mój mózg przestał przesyłać mi ciągłe myśli o NIM. Przestałam zamartwiać się, że wypadłam przed nim... cóż, tak jak wypadłam. Przecież tak czy owak się nie znamy.. I jeśli los będzie dla mnie dobroduszny, nigdy się nie poznamy.

Bo nie ma co ukrywać, tęsknić za NIM z pewnością nie zamierzam. Jest mi bardzo dobrze z myślą, że nie muszę go widywać (ani w rzeczywistości, ani w wyobraźni). I, że z całą pewnością los oszczędzi mi wrażeń związanych z niekonwencjonalnymi spotkaniami z jego osobą.

Bowiem na brak wrażeń i tak nie mam co narzekać. Zapewnia mi je oczywiście Quinn. Generalnie z dwóch głównych powodów.

Po pierwsze: we worek, po bardzo fortunnym powrocie z piekarni, wpadła do mnie na pogaduchy. Tak mnie zakreciła, że nierozważnie wszyściutko jej o sobie opowiedziałam. Łącznie z moją dziwną nieśmiałością w stosunku do obcych. I dziwnym zachowaniu przy niektórych osobnikach. Więc postanowiła ją we mnie zwalczyć.

I po drugie: nieprzerwanie poluje na tego swojego Księcia z bajki. Ciągnie mnie w miejsca, gdzie jak donoszą jej informatorzy, powinien się kręcić. I tym sposobem godziny spędziłam w centrum handlowym, 2 razy byłam w kinie, odbębniłam trzy imprezy. Nie mówiąc już o tych wszystkich wielogodzinnych spacerach po parkach.

Tak, dzięki tej wątłej blondynce moje życie towarzyskie uległo znacznemu polepszeniu. W ciągu tych czterech dni pozyskałam tylu nowych znajomych, ilu przez całe moje szesnastoletnie styrane życie nie miałam. Okej, do konwersacji z nowopoznanymi ludźmi to może ja się nie paliłam, ale mimo wszystko coś się zaczęło dziać.

Jak się dowiedziałam wczorajszego wieczora, nie tylko u mnie. U mamy również zaczynało wszystko zmierzać w pozytywnym kierunku. W sferze miłosnej, oczywiście. Opowiadała mi o tym bite dwie godziny. A i tak dowiedziałam się jedynie, że ten "przystojny jak choinka" nie okazał się dupkiem, jak poprzedni jej faceci. Ale możecie mnie przypalać - nie mam pojęcia cóż takiego uczynił, że zasłużył na takie komplementy ze strony mojej matki. Wszak to kobieta, która pochlebstwami nie sypie na prawo i lewo.

Ale mniejsza o większe. Od czterech dni nic mi się nie stało.! Byłam w Anglii, na wakacjach podczas trwającego roku szkolnego, zdobyłam dobrą koleżankę i wciąż przybywa mi znajomych. I Chłopak z piekarni przestał mnie prześladować. Życie, kurczę, piękniejsze już być nie może.

W zasadzie mogłoby być, gdybym nie musiała codziennie tak wcześnie się zrywać, by robić śniadania. Co prawda nikt tego ode mnie nie wymaga, ale jakby nie patrzeć, zostało to zapisane jako mój domowy obowiązek. Alisson gotuje, sprząta, pierze itp, itd. I absolutnie nie pozwala sobie pomóc. Przecież jestem tam gościem. I kurczę, głupio by teraz było się tego wyzbyć i niczego nie robić. W dodatku ja sama wyszłam z inicjatywą. Lecz to było zanim Quinn zaczęła mnie ciągać na te wszystkie nocne imprezy. Gdy człowiek kładzie się spać o drugiej naprawdę trudno jest mu się zerwać o tej szóstej. Nie wiem czemu, ale łóżko wtedy ma taką siłę grawitacji, że naprawdę niełatwo jest ją zwalczyć.

Ale i tym razem udało mi się to. Było ciężko, co prawda. Ale gdy człowiek zrzuci jedną nogę, potem drugą, to i swoje cielsko zwlecze. Poza tym taki chłodny prysznic potrafi czynić cuda. No i gdy spaceruje się w takim rześkim, porannym powietrzu, zmęczenie i niewyspanie zanikają. Można działać całkiem poprawnie i nie dreptać środkiem ulicy stylem Zombie.

Aktualnie przechodziłam przez biało-czarne pasy przeznaczone dla pieszych. Gdy tylko postawiłam stopę obutą w czerwony trampek na białym pasie, usłyszałam krótki, piskliwy dźwięk, wydobywający się gdzieś z okolicy mojej kieszeni. Komórka obwieściła nadejście SMS-a. Szybko więc wyjęłam ją z kieszeni zaciekawiona ile tym razem milionów wygrałam. Ale to nie była wiadomość tego typu. To jedynie Quinn rozpływała się w arcy-długiej powieści na temat jej przed-chwilowego spotkania z Romeo.

Nie byłam samobójczynią. Doskonale wiedziałam co mogłoby się stać, gdybym zignorowała jej wiadomość i po prostu jej nie przeczytała. Zostałabym zjedzona. Żywcem. Co prawda nigdy tego nie doświadczyłam, ale nie wyobrażam sobie, by to było jakoś szczególnie przyjemne. Dlatego nie chcąc narażać się na rychłą śmierć, zatopiłam się w mini literkach.

Niestety, Quinn była bardzo szczegółowa w swoich opisach. Przedstawiła całą sytuację z każdym detalikiem. Więc musiałam poświęcić naprawdę dłuższą chwilę, by to wszystko ogarnąć. I tym sposobem nawet nie wiem kiedy zdążyłam dojść na miejsce. Całe szczęście, był wczesny ranek i ulice były opustoszałe. Gdyby było inaczej, musiałabym się nieźle nagimnastykować, by nie staranować nikogo. A tak bez przeszkód doszłam do piekarni.

Gdy chwytałam za klamkę jej drzwi, kończyłam właśnie czytać wyczerpującą relację ich zderzenia się ramionami. Swoją drogą, żeby zwykłe potrącenie przedstawić za pomocą blisko pięciuset słów... Trzeba mieć talent.

Niestety, tam w Niebiosach są bardzo skąpi w rozdawaniu uzdolnień. Mnie jedynie dostał się dryg do pakowania się w głupie sytuacje, a nie zdolność drobiazgowego opisywania najprostszych spraw. Musiałam się zatem chwilę pogłowić nad ubraniem odpowiedzi w odpowiednio ładne słowa. Do środka toteż wparadowałam wpatrzona w ekranik telefonu.

Nie zwróciłam uwagi na brak powitania ze strony pana Evansa. Być może dlatego, że najpierw skrzypnęły drzwi, pod wpływem mojego otwierania, następnie z głuchym traskiem się zamknęły, a zaraz potem ciszę przerywały moje donośne kroki, gdy na ślepo podchodziłam do lady.
- Co podać.?
Zaraz. Ten głos. Ten zapach. Automatycznie oderwałam wzrok od malutkiego ekraniku i przeniosłam go na ladę. Cholera.! Ta duża dłoń oparta na szarym blacie.

Oooo matko. Nie musiałam spoglądać na niego, by się upewnić, czy aby wyobraźnia nie płata mi figla. Wiedziałam, że gdy spojrzę w górę, nie zobaczę uśmiechniętego, miłego, starszego pana. Ale mimo wszystko zaczęłam powoli podnosić wzrok.

Czerwona koszulka typu polo, opięta w strategicznych miejscach. Opalone, zgrabne ręce, dobrze zbudowane ramiona, długa, smukła szyja... I twarz.

Cholera jasna, JEGO twarz.! Z tymi pieprzonymi dołeczkami w policzkach od nikłego, uprzejmego uśmiechu. Jak zapewne uśmiechał się do każdego klienta.

Automatycznie się zapowietrzyłam, przyjmując na policzkach kolor godny jego koszulki.
No powiedz coś, głupia.! Nie stój jak baran, z otwartą japą i nie wgapiaj w niego gał.!

- Ja... ja... - po pierwszej próbie wydanie z siebie w miarę sensownej wypowiedzi, dałam sobie spokój z oczarowywaniem go górnolotnymi wypowiedziami. Mój ośrodek mowy najwyraźniej padł ofiarą poważnego uszkodzenia, spowodowanym widokiem uroczych dołków w policzkach polokowanego osobnika, znajdującego się centralnie przed moimi oczami.
- Jagodzianki.? - trochę opatrznie zrozumiał moje jąkanie. Ale mówił to z niesłabnącym, uprzejmym uśmiechem, co znaczyło, że powód mojego łomotania w mostku, nadal widniał na jego policzkach.

Kurczę.! Przestań pacanie się szczerzyć, bo zawału dostanę.!

- Nie.! - wrzasnęłam. Spojrzał na mnie oszołomiony, ale nic nie powiedział. Chwilę później zmarszczył brwi, jakby chciał sobie coś przypomnieć. A już po sekundzie zaciśnięte wargi uniosły się delikatnie ku górze.
Dałabym sobie rękę odciąć, że myślał o naszym ostatnim spotkaniu.

I co ja miałam robić, co ja miałam robić.?
UCIEKAĆ.!
Histerycznie i z wielkim zamachem schowałam za plecami lewą rękę, w której dumnie dzierżyłam portfel.

- Bo ja pieniędzy zapomniałam. - rzuciłam naprędce i wysiliłam się na niewinny uśmiech. Powoli zaczęłam wycofywać się w kierunku drzwi, aż w końcu zrobiłam teatralny odwrót i wybiegłam stamtąd jak oparzona. I tym razem obeszło się bez siłowania z drzwiami. Okej, prawie je staranowałam. Ale przynajmniej nie stałam jak głupia i się z nimi nie szarpałam.

Przebyłam kilka metrów niemal biegnąc i o mały włos nie gubiąc butów, po pewnym czasie coraz bardziej zwalniając. Chwilę później wlekłam się już noga za nogą. Co mi odwaliło.? Czy nie mogłam po prostu kupić tego, co zamierzałam.? Nie byłoby, cholera prościej.? Czemu nagle zachowywałam się jak niespełna rozumu.?

Teraz już z pewnością się tam nie pokażę. I tym razem nie dam się zmylić widokiem pana Evansa za ladą. Ten polokowany człowiek najwyraźniej czai się gdzieś w pobliżu piekarni. A moja naiwność jest zbyt duża. Znowu dam się złapać na przynętę, czyli widok niczemu niewinnego starszego pana. Ponownie uwierzę, że On już się tam nigdy nie pojawi. I wejdę tam, kompletnie niczego nieświadoma. A ten wyskoczy nagle niewiadomo skąd. A koniec końców to i tak ja zrobię z siebie kretynkę.

Dziękuję bardzo, ale nie skorzystam. Takie ekstremalne wrażenia nie są na moją biedną głowę. Ani na biedne serce, które wciąż kołatało mi w piersiach. Nawet pomimo tego, że opuściłam piekarnię już jakieś dobre pięć minut temu.

Cholera! Piekarnia.
I mój durny umysł zaczął powiązywać ze sobą fakty.
Chłopak.
Czemu zawsze myśli się o czymś, o czym chce się zapomnieć.?
I przed oczami nagle znalazła się moja własna osoba, która robi z siebie idiotkę.

Moje serce znowu mocniej zabiło. I jeszcze ten nieprzyjemny ścisk w żołądku... Słowo daję, jak tak dalej pójdzie, zejdę na zawał w wieku niespełna szesnastu lat. A na grobie mi napiszą: ZMARŁA PRZEZ SPOTKANIE CHŁOPAKA W PIEKARNI.

Pięknie, po prostu pięknie...

Zamyślona w zupełnie bezsensownych rzeczach, nawet nie wiem kiedy doczłapałam do domu taty. Dopiero ten widok tego kremowego budynku przypomniał mi, że z tego wszystkiego zapomniałam kupić pieczywa. No dobra, wiedziałam to już i wcześniej. Ale dopiero teraz to do mnie dotarło.

Nie mogłam przecież znowu odstawić takiego numeru jak poprzednio. Pojawienie się w domu bez zakupów oznaczało brak śniadania. Natomiast brak śniadania natychmiastowo budził w tacie i Alisson jakieś przedziwne podejrzenia co do mojej skromnej osoby. Umówmy się, sprytnością nie grzeszę. I już, kurczę, nie mam serca, by wymyślać jakieś idiotyczne wymówki. Ja już nawet nie chcę wiedzieć jaka jestem w ich oczach, przez tę moją zdolność do pakowania się w głupie sytuacje.

Dlatego też zamiast jak normalny człowiek wejść niepostrzeżenie do domu, zalec plackiem na łóżku i udawać, że zwyczajnie zaspałam, tuż przed frontowymi drzwiami zrobiłam odwrót o sto osiemdziesiąt stopni i udałam się w bliżej nieokreślonym kierunki, gdzie moim zdaniem powinien znajdować się supermarket.

To nic, że będę miała do przejścia jakiś kilometr więcej. Cóż z tego, że pieczywo tam będzie godne pożałowania. To wszystko przecież nie miało znaczenia. Do piekarni nie wejdę za żadne skarby. Mogę i codziennie nadrabiać drogi, mogę skazywać tatę i Alisson na czerstwe bułki. Cóż, trzeba coś poświęcić.
...


Tym razem mi się udało. Przed godziną zero, czyli pobudką taty zdążyłam dojść do sklepu, wrócić do domu, wszystko pięknie przygotować i jak zwykle, posprzątać ewentualne ślady mojej ciężkiej pracy. Która swoją drogą bardzo pozytywnie na mnie wpływała. Przynajmniej nie miałam czasu na jakieś głupie przemyślenia. Akurat kończyłam rozlewać herbatę do kubków, kiedy przypomniało mi się poranne zdarzenie. I w tym samym momencie do kuchni wszedł tata w towarzystwie Alisson.

Tata, elegancki, w garniturku, pod krawatem, śpieszący się do pracy. I Alisson, jakby dopiero co wyszła z łóżka. Co w zasadzie było prawdą. Ale tak czy owak już nie mierził mnie jej poranny widok. Cóż, człowiek potrafi przyzwyczaić się do wszystkiego. Poza tym akurat jej poranny wygląd był ostatnią rzeczą, którą mogłabym się w tym momencie przejmować.

- Cześć skowronku. - tata jak zwykle, powitał mnie tym swoim radosnym tonem, uśmiechając się od ucha do ucha. - Jak tam sobotni poranek?
- Wspaniale. - mruknęłam pod nosem, odstawiając z głośnym hukiem dzbanek, już tylko do połowy napełniony herbatą, na blacie stołu. Zignorowałam fakt, że Alisson skrzywiła się, gdy szklane naczynie trzasnęło od impentu mojego gestu. I również jej wymowne spojrzenie rzucone w kierunku taty. Jak i jego wzruszenie ramionami w odpowiedzi.

Zignorowałam całą ich obecność, po prostu okrążając stół, siadając na swoim stałym miejscu. Oczywiście po turecku. Sięgnęłam po kubek z parującą herbatą i oplotłam go dłońmi. I z braku laku wbiłam wzrok przed siebie.

- Hm, tak. - Alisson najwyraźniej nie odpowiadała cisza, która nagle zapadła. - Znalazłam ci nauczyciela, wiesz? To znaczy do lekcji gitary...
- Fajnie. - wymamrotałam pod nosem. Starając się na nikogo nie patrzeć, przyłożyłam kubek do ust. Tym samym próbowałam dać im do zrozumienia, że na rozmowę ze mną nie mają co liczyć.
- Pierwszą lekcję masz dzisiaj. - Alisson nie dawała za wygraną. Cholernie uparta osoba z niej. Cholernie. Ale niech jej będzie..
- Kim on jest? Gdzie? O której? - wyrzuciłam całą serią pytania, które powinnam zadać. Nie miałam ochoty dwa razy otwierać ust. A poza tym i tak odpowiedź zbytnio mnie nie interesowała. Bo znając moje szczęście trafię na lekcję do chłopaka z piekarni.

Oj, i wtedy będzie zabawa.

- Syn Larsenów, zapomniałam jak ma na imię. W twoim wieku, może trochę starszy... Ale mniejsza o to. Gdy wczoraj wracałam ze sklepu, akurat rozwieszał ogłoszenia. Gra na gitarze w zespole, więc chyba musi się na tym znać.. O 14 się tu zjawi, więc bądź gotowa. Powinien ci się spodobać.. - Alisson zakończyła swój, jak dla mnie niekończący się wywód wymownym uśmiechem.
- Dobrze. - jak przystało na grzeczną, kulturalną i dobrze wychowaną dziewczynę, odpowiedziałam jej podobnym gestem. Z tą małą różnicą, że mój uśmiech był wymuszony. Bo jakby nie patrzeć, nie spodobały mi się jej słowa.

Cholera, chłopak ma mnie uczyć gry na gitarze. Na jakiekolwiek swatanie się nie pisałam. A sądząc po jej rozentuzjazmowanym spojrzeniu, to właśnie miała w planach. No bo gdyby było inaczej, po co mówiłaby o tym podobaniu? A zresztą, kto ją tam wie...

- To ja pójdę się przygotować. - rzuciłam i wyszłam stamtąd, zanim zdążyli zaprotestować. Wszak miałam jeszcze ponad sześć godzin do tej mojej pierwszej lekcji. Lecz nie miałam ochoty dłużej tam z nimi siedzieć. Mówiąc oględnie, chciałam zostać sama. I trochę pobić się z tymi moimi myślami.

Niestety, gdy człowiek chce pobyć sam ze sobą, nagle inni też odczuwają naglącą potrzebę przebywania w twoim towarzystwie. Idąc tropem tej zasady, gdy tylko doczłapałam do swojego pokoju, Quinn w dosyć krótkiej jak na nią wiadomości poinformowała mnie, że zaraz się u mnie zjawi. Znając ją, zapewne w jakiejś niecierpiącej zwłoki sprawie, która miała dotyczyć oczywiście Romea. Ehh.
...


Miałam rację. Przez niekończące się dwie godziny byłam zmuszona wysłuchiwać tej samej historii, którą i tak już mi dzisiaj opowiedziała. I jakby nie patrzeć, przez którą wyszłam na idiotkę.

Kolejne dwie godziny minęły mi na pocieszaniu blondynki. Że w końcu ją zauważy, Że będą żyli długo i szczęśliwie. Sratatatata. A gdy pomysły i cierpliwość mi się skończyły, bardzo niekulturalnie wypchnęłam ją za drzwi. Wszak musiałam się przygotować.

Ale gdy zaczęłam ogarniać swój dosyć zagracony pokój (cóż, przez Quinn i te jej nieustanne ciąganie mnie w najróżniejsze miejsca nieco zaniedbałam porządki), czas wolny nagle mi się skończył. Mówiąc krótko, chowałam odkurzacz do szafy, kiedy dzwonek do drzwi uprzytomnił mi, że to już czternasta.

Ponad siedem godzin od zrobienia z siebie kretynki.

A ja cholera, nie mogłam się wyzbyć wrażenia, że Alisson załatwiła mi na nauczyciela właśnie chłopaka z piekarni. I nie uśmiechała mi się ta wersja, oj nie uśmiechała.

Dopiero gdy zabrzmiał drugi dzwonek przypomniałam sobie, że w domu oprócz mnie nikogo nie ma. Alisson znowu na badaniach, tata w pracy... W zasadzie mogłabym zostać w pokoju i udawać, że ja również wybyłam. Cóż, to byłoby najlepsze rozwiązanie, jeśli moje najgorsze przypuszczenia miały się sprawdzić. Lecz jak powszechnie wiadomo, robię wszystko dokładnie odwrotnie niż to, co radzi mi racjonalne myślenie.

Tak więc przy trzecim dzwonku, wyszłam z pokoju i skierowałam się w kierunku korytarza. Schodząc po schodach, z każdym kolejnym stopniem, moje serce przyspieszało. W związku z tym, gdy zeszłam na dół, biło już jak oszalałe. Oczywiście ze strachu.

Oj głupia, uspokój się. To na pewno nie będzie on.

Cóż, mogłam to sobie powtarzać i godzinami. Mój mózg jednak nie przyjmował tego do wiadomości. Bowiem gdy tylko chwyciłam za klamkę i powoli zaczęłam otwierać drzwi, już widziałam stojącego na progu polokowanego osobnika, uśmiechającego się uprzejmie. Co oczywiście od razu spowodowałoby pojawienie się tych jego dołków w policzkach.

Zanim do końca otworzyłam drzwi, wzięłam głęboki wdech. I gdy już, już miałam zobaczyć kogo naraiła mi Alisson, ze strachu wbiłam wzrok w podłogę. I ujrzałam jedynie białe trampki.

- Cześć. - cholera, cholera, cholera. Głos był znajomy. Cholernie znajomy. Nie byłam pewna do kogo należał, ale absolutnie gdzieś go już słyszałam. A to nie wróżyło nic dobrego...
- Czee... eeść. - zająknęłam się. Nie miałam odwagi, by spojrzeć przed siebie, oj nie miałam. Ale przecież nie mogłam tak wiecznie stać z nim na progu. Musiałam w końcu zobaczyć, czy to On. Podniosłam wzrok i...

I cóż, odetchnęłam z ulgą.