środa, 27 czerwca 2012

dwa.

Obudziłam się kompletnie zdezorientowana. Słońce raziło mnie w oczy z kompletnie innej strony, niż zazwyczaj, pościel pachniała czereśniami, a nie lawendą, jak się przyzwyczaiłam, natomiast moja głowa przekonała się boleśnie, że nagle ściana się przesunęła...

Skołowana otworzyłam oczy i siadając, rozejrzałam się po pokoju.

Zielona tapeta z żółtymi wypustkami w przedziwnych kształtach. Ogromne okno, naprzeciw łóżka, zasłonięte ciemnozielonymi firankami, sięgającymi do ziemi. Zaraz pod nim bordowo-brązowe biurko, na którym znajdował się szary laptop, żółta lampka i kubeczek z różnego rodzaju długopisami i ołówkami. Przed nim również żółte, obrotowe krzesło.

Po lewej od biurka w granatowej doniczce stał ogromny, liściasty kwiatek. Troszeczkę dalej znajdował się kredens podobnej barwy co biurko, na którym odpowiednio od góry stał: rząd encyklopedii i słowników, niewypełnione ramki na zdjęcia i jakieś porcelanowe figurki, różnego rodzaju kolorowe książki, pluszaki otaczające czarną mini wieżę.

Ścianę naprzeciwko łóżka niemalże w całości zajmowała szafa, w adwekwatnej do wystroju barwie, ze srebrnymi ozdobnikami. Tuż obok niej, na ścianie prostopadłej, wisiało lustro z czarną ramą.

Ostatnią wolną ścianę zagospodarowała bordowo-brązowa ława, pod którą leżał czarny pokrowiec na gitarę, i dwa granatowe fotele, z czarnymi guzikami na oparciach.

Całości dopełniał granatowy, puchaty dywan, rozłożony na ciemnobrązowej podłodze.

Zaraz, zaraz... Gdzie moje czerwone ściany i mahoniowe meble, wciąż pokryte kurzem.? Gdzie porozwalane ubrania, książki na podłodze.? Brudne naczynia i kulki z papieru na biurku.? I przede wszystkim: moje plakaty popowych zespołów.?

Dopiero po pięciu minutach intensywnego rozmyślania dotarło do mnie, że tu ich nie znajdę. Byłam w Anglii, u ojca. Najwyraźniej to miało mi towarzyszyć przez cały mój pobyt.

Ziewnęłam i przetarłam twarz. Całokształt wczorajszego dnia zaczął do mnie wracać. Podróż i cała reszta. Poczułam przemożną ochotę zmyć to wszystko z siebie. Więc tata mówił, że gdzie jest łazienka...?
...


Po półgodzinie błądzenia po mieszkaniu, w końcu dotarłam do kuchni. Słusznie przypuszczałam, że nic nie zapamiętam z wczorajszego oprowadzania przez tatę. Nigdy nie byłam dobra w terenoznawstwie. Mogłam się zgubić w pierwszym lepszym nowym miejscu.

- Cześć śpiochu.

Allison, krzątająca się przy kuchence, dopiero mnie zauważyła. Najwyraźniej pichciła obiad, sądząc po późnej już godzinie i tych smakowitych zapachach wkradających się w moje nozdrza. Brzuch bezzwłocznie dał o sobie znać. Przecież od niemalże 24 godzin nic w ustach nie miałam...

- Chcesz coś do jedzenia.? Obiad będzie dopiero za godzinę...
- Mhm...
- Weź sobie coś z lodówki.

Niepewnie podeszłam do ogromnej, stalowej chłodziarki. Przecież nie byłam u siebie i dziwacznie się czułam grzebiąc wśród stosów wędlin, serów, warzyw i owoców. Wybrałam w końcu masło, coś szynko-podobnego i pomidor.

Położyłam to wszystko na stole i zaczęłam rozglądać się za jakimś pieczywem.

- Chleb jest tam. A nóż znajdziesz w szufladzie.. o tam. - odpowiednio wskazywała mi stosowne szafki.

Pozbierałam wszystko co mi było potrzebne i zaczęłam przygotowanie mojego śniadania. Już po minucie miałam wielką, pachnącą, smakowitą kanapkę, którą pożarłam w dwóch gryzach.
Pierwszy głód zaspokojony...

- Może... może ci pomóc.? - spytałam cicho. Głupio mi było siedzieć bezczynnie, kiedy Allison tak się uwijała.
- Mogłabyś zrobić sałatkę.?
- Oczywiście.

Allison zdała się na mój gust i kreatywność w łączeniu warzyw. Ale osobiście postawiłam na prostą i łatwą mizerię. Po cóż od razu jakieś wymyślne składniki...

- W sobotę urodziny twojego taty... - zaczęła nagle. Aż mi nóż wypadł z ręki, bo kompletnie nie spodziewałam się jakiegokolwiek dźwięku pośród tej błogiej ciszy.
- No.. tak.

Kompletnie zapomniałam.! Nie miałam prezentu, ba, nawet pomysłu, co mogłabym mu dać. A to przecież już za pięć dni.!

- Tak sobie pomyślałam... Co ty na to, żeby zorganizować dla niego przyjęcie niespodziankę.?
- Hmm.. tak. Niegłupi pomysł.

Zmarszczyłam brwi. Niespodziewane przyjęcie dla taty.? Z tego co wiem, on nienawidzi niespodzianek. Ale widocznie Allison zna go lepiej...

- ... paru jego znajomych. - jedynie ostatnie jej słowa do mnie dotarły.

Najwyraźniej wymieniała mi co zamierza zrobić, zatem niewiele straciłam na dobrą sprawę.

- Widzę, że nie jesteś przekonana. - odwróciła się od garnków i oparła o kuchenkę, patrząc na mnie. Miała absolutną rację.
- Cóż... wydaje mi się... to znaczy zawsze myślałam... tata chyba nie przepada za niespodziankami.
- To prawda. Ale nie musimy od razu wyskakiwać z szafy, krzycząc na cały głos. Wystarczy, że będzie miło zaskoczony, gdy zobaczy wąskie grono znajomych, które spotkało się na jego cześć.
- Właściwie...

Uparcie kroiłam ogórki, by nie musieć na nią patrzeć.

Nie to, że jej nie lubiłam. Starała się, była miła z poczucia, a nie z przymusu. Nie zabiegała na siłę o moją przyjaźń, nie manifestowała się z tym, że teraz to ona jest "narzeczoną" taty, że będą mieli dziecko, nie kazała mi mówić do siebie per "mamo". Nie czułam do niej pretensji czy niechęci tylko dlatego, że ojciec się z nią związał. Widziałam między nimi jakąś chemię, więc byłam spokojna.

Ale onieśmielała mnie. Krępowała mnie jak każda osoba, którą znam od niedługiego czasu. Po prostu źle się czuję w obecności nieznajomych. Żeby się oswoić potrzebuję trochę czasu. No i oczywiście rozmawiając się, czułam się, jakbym zdradzała mamę. Wszak Allison zajęła jej miejsce. To tak, jakby bratać się z wrogiem...

Na szczęście Allison nie drążyła dalej tego tematu, ani nie rozpoczynała żadnego na siłę. Myślę, że właśnie przez to nie mogłam jej znienawidzić. A chciałam, gdy tylko ją zobaczyłam. Piękna, niegłupia, u boku taty. Jak w każdym dziecku, którego rodzice się rozwiedli tliła się we mnie kompletnie irracjonalna nadzieja, że jeszcze kiedyś się zejdą. Widok tej kobiety całkowicie ją ugasił.

Ale nie mogłam przecież mieć jej za złe, że była tak uroczą osobą, że tata się w niej zakochał. Był szczęśliwy, zmieniał się na dobre dzięki niej. Miałam jej za to dokuczać.?

- Skończyłam. - westchnęłam wesoło, kompletnie się zapominając. Miałam przez chwilę wrażenie, że to z mamą, we własnej kuchni przygotowuję obiad. Spoważniałam zatem w jednej chwili.

- Jak chcesz, możesz iść do ogródka. Korzystaj z pogody, póki nie pada.

Ewidentnie ucieszył ją fakt, że choć trochę się ożywiłam. Martwiła się.? Cóż, to jedynie kolejna rzecz, która dobrze o niej świadczy...
...


Spacerowałam sobie po trawniku za domem, kiedy nagle coś dużego i okrągłego spadło mi na głowę.

- Ała.! - rzuciłam zupełnie automatycznie, bowiem nic mnie nie zabolało. Sam fakt, że coś uderzyło wzbudził taką reakcję.

Zerknęłam na przedmiot, który wylądował tuż obok mojej lewej stopy obutej w czarnego trampka. Piłka do siatkówki. Przyleciała z lewej strony, zza wysokiego, drewnianego płotu, oddzielającego posesję ojca od jego sąsiadów.

- Przepraszam.! - usłyszałam piskliwy głosik dobiegający stamtąd. Po chwili nad krańcem ogrodzenia pojawiła się blond głowa z dużymi, zielonymi oczami podkreślonymi makijażem. A była mniej-więcej w moim wieku... - Trafiło.?
- Piłka.? Hm, trochę tak... - burknęłam pod nosem.

Blondyna ledwo powstrzymała wybuch śmiechu.

- Zagrasz z nami.?
- No nie wiem...
- Chodź. - uśmiechnęła się promiennie, ukazując rząd śnieżnobiałych, równiutkich ząbków.

Asertywność też niestety nie była do końca moją dobrą stroną w relacjach z nieznajomymi, więc ani się obejrzałam, a już zeskakiwałam z płotu na tamtą stronę.

- Jestem Quinn. - wyciągnęła ku mnie swoją szczuplutką, drobniutką dłoń.

Generalnie rzecz ujmując, cała była właśnie taka filigranowa. Nie liczyła więcej niż metr sześćdziesiąt, ani nie ważyła więcej niż 45 kilo. Niewysoka, smukła, dosyć dziewczyńska. Ubrana w krótką, sportową bluzkę, odsłaniającą płaski brzuch oraz dżinsowe szorty podkreślające zgrabność nóg.

- Queen.?
- Nie, nie królowa. - zaśmiała się perliście - Mała różnica w pisowni. A Ty.?
- Louise.
- Louise Sanders.? - "królewna" wytrzeszczyła na mnie swoje duże, zielone oczęta.
- No... tak.
- Wygląda na to, że bawiłyśmy się w jednej piaskownicy, gdy jeszcze tu mieszkałaś.
- Cóż... bardzo możliwe.

Fakt, że być może kiedyś już z nią "rozmawiałam" (o ile trzylatki mogą się jakoś dogadać) nieco mnie ośmielił. Nie była nieznajomą. Dzięki temu stać mnie było nawet na niewielki uśmiech.

- To Eithan i Chord. Mój głupi brat i jego jeszcze głupszy kolega.
- Zabawne, naprawdę bardzo zabawne... - zironizował natychmiastowo wysoki blondyn, na którego Quinn wskazała najpierw. Mieli identyczne oczy, wywnioskowałam zatem, że to on jest tym "głupim bratem".
- Grasz.? - spytał drugi.

Wyższy, ale bardziej umięśniony. Z burzą czarnych, półdługich prostych włosów. O czekoladowych, dużych oczach. Ze śniadą cerą. Jego opis idealnie pokrywał się z tym, co zazwyczaj powtarzałam mamie, mówiąc o "idealnym" chłopaku.

Po prostu nogi zrobiły mi się nagle jak z waty. Całe szczęście stałam blisko płotu i w porę zdążyłam się o niego oprzeć. W przeciwnym razie już bym leżała.

- Nie.. tak tylko, na wf-ie.

Czyli mniej więcej raz na pół roku. Szczerze nienawidziłam żadnego rodzaju wysiłku i unikałam tego przedmiotu jak ognia. Mama na szczęście podzielała moją niechęć do ćwiczeń i bez słowa wypisywała mi kolejne zwolnienia, z kolejnych idiotycznych powodów.

- To tak jak i ja. A i tak ich sama rozwalam 15 do 5... - Quinn posłała chłopakom tryumfujący uśmiech.
- W siatkówkę.?

Może i ja się nie znam, ale we trzy osoby trudno jest rozgrywać jakikolwiek mecz...

- Nie, czemu.? Gramy w badmintona.
- Piłką do siatkówki.?

Męska część zebranych wybuchnęła głośnym śmiechem. Poczułam się cholernie niepewnie i na policzki napłynęły mi rumieńce. Dopiero w tym momencie zauważyłam, że wszyscy dzierżą w dłoniach rakietki.

- No... spadła... Za płot... Uderzyła mnie w głowę...
- Nie, to tylko Chord wkurzył się, gdy stracili jeden punkt. I rzucił pierwszą rzeczą, która wpadła mu w ręce... - blondynka pospieszyła z wyjaśnieniami.
- Za co przepraszam. - brunet rzucił naprędce, posyłając mi śnieżnobiały uśmiech. Ukłonił się też jakby w moją stronę. No, tak jak na tych starych, kostiumowych filmach, które z lubością ogląda moja mama.
- Nie... spoko. Żyję.

Próbowałam odwzajemnić gest, ale zapewne wyszedł z tego jakiś niewyraźny grymas. Niestety, trudno mi było powalić kogoś elokwencją, zachowaniem czy nawet gestem. Zazwyczaj moje postępowanie w takich sytuacjach sprowadzało się jedynie do wywierania na innych wrażenia o moim kompletnym kretynizmie.

- To jak, dołączysz.? - Eithan ewidentnie się zirytował. Odniosłam nieodparte wrażenie, że właśnie na mnie. Jednak trudno było mi orzec za co. Że im przerwałam.? Że odciągałam uwagę od gry.? Przecież nic takiego wielkiego nie zrobiłam...
- No nie wiem.
- Nie daj się prosić.. Z twoją pomocą będę mogła ograć ich do zera. - Quinn w przeciwieństwie do brata mówiła łagodnie, bez zbędnej wrogości. Jej prośba zabrzmiała dosyć miło, a wiadomo jak to ze mną jest...
- To już raczej niemożliwe. Ale dobrze. - Trochę się rozluźniłam. Stać mnie było nawet na niewielki uśmiech, który pogłębił się znacznie, gdy musiałam podejść do Chorda, by wziąć od niego rakietkę.

Na miękkich nogach ominęłam słupek siatki i stanęłam obok Quinn.

- Przygotujcie się na klęskę... - rzuciła złowieszczo w ich kierunku, po czym zaserwowała.
...


- Zapoznałaś się już z córką Bowser'ów.? - ojciec po pięciominutowym streszczeniu dnia w pracy zwrócił w końcu na mnie swoją uwagę. Ponoć to była taka ich mała tradycja, żeby przy obiadokolacji opowiadać o swoim dniu.
- Hm, tak. Dogadałyśmy się. - mruknęłam, grzebiąc widelcem w talerzu.

Nie, żeby mi nie smakowało. Wręcz przeciwnie, Allison gotowała nawet lepiej niż mama. Jej puree było idealnie delikatne i rozpływające się w ustach, mięso miękkie i jednocześnie chrupiące. Nie trzeba było pół godziny kroić jednego kawałka, jak to ostatnio musiałam się męczyć z potrawą mamy. Po prostu nie miałam apetytu.

- Grałyśmy trochę... - rzuciłam jeszcze, bowiem tata nadal wpatrywał się we mnie oczekująco.

Na samo wspomnienie złapałam się za kolano.

Jak ostatnia sierota wywaliłam się, próbując odbić lotkę. Mówiłam, że nigdy nie byłam dobra w sportach, ale to przewyższało wszystkie upokorzenia, jakie kiedykolwiek sobie zaserwowałam. Na równej powierzchni, potykając się o własne stopy rozbiłam sobie kolano do tego stopnia, że nie mogłam zatamować krwi przez kolejne pół godziny. Na dodatek nie mogłam powstrzymać płaczu, bowiem tak nieprzyjemnie bolało...

Nie dość, że zaprezentowałam się jako kompetenta niezdara, to jeszcze wszystko wydarzyło się na oczach chłopaka, który niejako mi się spodobał. Nic więc dziwnego, że odebrało mi apetyt.

Widziałam jak tata posyła pytające spojrzenie Allison. Ta w odpowiedzi jedynie wzruszyła ramionami. No przepraszam bardzo, nie będę się chwalić na prawo i lewo swoimi porażkami.

- Ekhm, ja już pójdę do siebie. - mruknęłam po minucie nieprzyjemnej ciszy, jaka nagle zapadła w kuchni. Wstałam z krzesła, może nieco zbyt gwałtownie, bo o mało go nie wywaliłam. Zdążyłam złapać jego oparcie w ostatnim momencie - Bardzo pyszne. - dodałam jeszcze, ze zwykłej grzeczności i okrążając stół wyszłam na korytarz, podążając po schodach do mojego pokoju.

Jedyne o czym myślałam to pójście spać i obudzenie się nazajutrz, nie pamiętając o dzisiejszym dniu. Niestety, 18:00 to zbyt wczesna godzina na zasypianie. Postanowiłam zatem zadzwonić do mamy.
...


- Cześć córeczko. - znów odebrała tuż po pierwszym sygnale. Aż tak wyczekuje na moje telefony.?

Jej ciepły, przyjemny i melodyjny głos był jak miód na moje skołatane nerwy. Żałowałam, że nie ma jej tuż przy mnie, nie może mnie przytulić i powiedzieć, że to i tak nie miało większego znaczenia, jak to zawsze robiła, gdy okazywałam się chodzącą porażką.

- Jak tam Anglia.?
- Do dupy. - rzuciłam krótko i treściwie, wiedząc, że ostro oberwę za wulgaryzmy.
- Lizka.! - tak jak się spodziewałam, natychmiast mnie zganiła.

Wprawdzie była bardzo tolerancyjną mamą, pozwalała mi na wiele różnych rzeczy, których rodzice moich koleżanek nierzadko im zakazywali. Moja rodzicielka była bardzo wyrozumiała jeśli chodzi o trudny wiek dorastania i różnego rodzaju szaleństwa w tym okresie, ale na chamstwo, alkohol i papierosy się kategorycznie nie godziła.

- Przepraszam, ale inaczej nie da się tego określić.
- Co się tam stało.? - z jej tonu natychmiast wyczytałam, że panikuje.
- Znowu wyszłam na niedorajdę...
- Ojj kotku. Nie mogło być aż tak źle. - odetchnęła z nieukrywaną ulgą. No fakt, lepsze zrobienie z siebie idiotki, niż śmiertelny wypadek.
- Uwierz mi, było. Skończyło się na... łzach.

Trudno, zataiłam informację o krwi. Ale przecież nie mogłam powiedzieć o tym tej nadopiekuńczej istocie. Znając ją, przyleciałaby tu najbliższym samolotem tylko po to, by nakleić mi plasterek na kolano.

- Skarbie, nie przeżywaj tak wszystkiego... - w tle usłyszałam skrzypnięcie drzwi, strzępek zdania wypowiedzianego przez mężczyznę i odgłos cmoknięcia. Oj, chyba dzwoniłam w najmniej odpowiednim momencie.

- Kolejna randka.? - spytałam, chociaż odpowiedź już znałam.
- Tak. - mama ewidentnie się ożywiła.
- Przystojny.?
- Jak cho... - zawiesiła się na chwilę. - ...inka. - w ostatniej chwili przypomniała sobie z kim rozmawia. Zabrzmiało to nader zabawnie i z trudem powstrzymałam wybuch śmiechu.
- Zachowuj się tam. - rzuciłam wesoło, czując, że to już będzie koniec rozmowy.
- Nie wymądrzaj się, moja panno. - odpowiedziała tonem troskliwej mamuśki, który nadzwyczaj często używała w sytuacjach wymagających błaznowania. Czyli właśnie takiej jak teraz.
- Pa. - zaśmiałam się i rozłączyłam, rzucając telefon na łóżko, tuż obok mnie.

Cała mama.

Co tydzień umawiała się z kolejnym facetem, twierdząc, że to "ten jedyny". Oczywiście potem okazywało się, że z ideału zrobił się gbur kompletny, zostawiając ją w najmniej spodziewanym momencie, w sposób, który urąga dżentelmeństwu. A potem ja musiałam ślęczeć z nią te godziny, kiedy wypłakiwała swoje piękne zielone oczy i psioczyła na wszystkich facetów, powtarzając, że "wszyscy są tacy sami".

Zakładam, że tym razem nie będzie inaczej. Nie, żebym życzyła jej rychłego rozstania z tym "przystojnym jak cho...inka", ale znam własną matkę. Ma ogromną słabość do drani i każdy prędzej czy później ją wystawia. Z tym, że tym razem nie będzie mnie przy niej, kiedy ten moment nastąpi.

I kto ją przytuli, kto powie, że wszystko będzie dobrze, z kim będzie wżerać czekoladowe lody, setny raz oglądając "John Tucker musi odejść".?

Kurczę, zaczynałam poważnie żałować, że zdecydowałam się na tą wycieczkę do Anglii...

Komentarze (3):

13/3/13 20:00 , Blogger Purple pisze...

Wow, piszesz genialnie!

 
6/5/13 16:16 , Blogger forever hungry ♥ pisze...

Super! masz wielki talent!! <3

 
11/7/13 11:18 , Blogger mavis pisze...

Bosko !!!!!! Jestes geniuszem .

 

Prześlij komentarz

Subskrybuj Komentarze do posta [Atom]

<< Strona główna