niedziela, 30 września 2012

before you leave me today.


Nie będę się na początku długo rozgadywać. Chcę jedynie podziękować za wsparcie, za ponad 1500 wejść, za komentarze. Naprawdę,  jestem z nich bardzo, bardzo zadowolona.

Ale pomimo gorących próśb dzisiaj nie będzie rozdziału. Przepraszam.
Nie wiem nawet, kiedy skończę jedenastkę. Została mi dosłownie sama końcówka do napisania, ale w zaistniałej sytuacji... Nie mogę pisać o perypetiach Louise. To dla mnie za dużo. Jeśli jednak któraś chce być poinformowana o nowym rozdziale: 2553527 - to jest mój nr gg. Poinformuję każdą, która o to poprosi, jak już ogarnę się w sobie i skończę.
Jako zadośćuczynienie mam dla Was One Shot. Nie będę Wam narzucać muzyki z jaką mogłybyście go pochłonąć, powiem jedynie, że napisałam go słuchając na przemian "Love's to blame" - Joel & Luke, "A drop in the ocean" - Ron Pope, "Never alone" - Barlow Girl, "Stand in the rain" - Superchick i oczywiście "Moments" by 1D. Przepraszam za chaotyczność i ogólną bezsensowność poniższego tekstu, ale tylko na tyle było mnie dzisiaj stać.
***


"Before you leave me today"


Jesień.

Smutny deszcz kapał powoli z nieba na szare ulice, ozdabiając je kałużami. Silny wiatr poruszał konarami drzew, rozsyłając wokół smutny szmer. Słońce brunatną łuną chowało się za horyzontem, ogarniając miasto w ponurym cieniu.

Zmierzchało.

Lodowaty wiatr rozwiewał moje włosy, układając je w jakimś dziwacznym, splątanym nieładzie. Musiałam co chwila odgarniać je z twarzy, by móc cokolwiek zobaczyć. A i tak widziałam jedynie mgłę. Mgłę z łez, które napływały do moich oczu, nie tylko z powodu ogarniającego mnie zimna. To ten jesienny wiatr wdzierał się pod rozpięty płaszcz, wywołując na całym moim ciele dreszcze. Nie chciałam się jednak zapinać, ani nawet wtulić twarzy w szalik owinięty wokół szyi. Nie, ja musiałam się do tego przyzwyczaić. Do tego nieprzyjemnego chłodu, jaki ogarniał moje ciało. Czułam, że już nigdy nie zastąpi go ciepło, spokój, radość.

Bo Ciebie już nie było.

Głęboki szloch wyrwał się z moich płuc na samą tą myśl. Przystanęłam, czując, że zaczyna brakować mi tchu. Zakręciło mi się w głowie. Zgięłam się wpół, próbując jednocześnie złapać i równowagę, i oddech. Bezwładnie osunęłam się na kolana, brudząc spodnie w brudnej, błotnistej kałuży. Nieprzyjemny, mokry dyskomfort piekł moją skórę, ale nie to było teraz ważne.

Dlaczego mi to zrobiłeś.?

Tyle razy powtarzałam Ci, żebyś po męczącym koncercie nie wsiadał za kierownicę. Tłumaczyłam, że nie ma sensu, byś tłukł się zmęczony samochodem kilka godzin, by spędzić ze mną niewiele więcej czasu. Ale byłeś uparty. Nie słuchałeś. Zaślepiony głupim uczuciem. I cholera nie zauważyłeś ciężarówki, która zmasakrowała Twój samochód.

Zacisnęłam powieki, odsuwając w najdalszy kąt swojej świadomości tę drastyczną scenę. Tak, wiele razy miałam przed oczami ten wypadek. Przecież dzwoniłeś wtedy do mnie. Pamiętasz.? Mówiłeś, że będziesz za jakąś godzinę. Narzekałam Ci wtedy, że jestem głodna. Obiecałeś mi swoją popisową tortillę, jak tylko dojedziesz. Śmiałeś się. Dokładnie zapamiętałam tamten śmiech. Urwany nagłym piskiem opon. Potem były tylko trzaski. Piski. Odgłos rozbijanych szyb. Wyginający się metal.  I Twój ostatni oddech.

Westchnęłam głęboko, jakby za Ciebie. Drgnęłam od zimna, jakie wywołał u mnie kolejny podmuch lodowatego wiatru. Podniosłam się z kolan, starając się utrzymać równowagę. Brudnymi od błota dłońmi odgarnęłam włosy z twarzy, zapewne zostawiając na niej ciemne smugi. Ale ruszyłam dalej.

Butelka Cherry, którą spożyłam przed godziną krążyła w odmętach układu krwionośnego, powodując niegroźne zaburzenia równowagi. Zdecydowanie nie szłam równo, ale nie przejmowałam się tym. Ważne, bym dotarła tam, gdzie zamierzałam.

Wypuściłam powietrze przez zaciśnięte zęby, patrząc na rozciągającą się przede mną panoramę mostu. Betonowo-stalowa konstrukcja górowała nad ciemną powłoką wody płynącej w dole. Rzucała mroczny cień na kawałek miasta, pogrążonego w mroku zapadającej nocy. Brakowało mi jedynie głębokiej ciszy. Zakłócał ją niestety szum wody i mój płytki, urywany oddech.

Przeskoczyłam przez metalową kondygnację. Łapiąc się grubej rury wiszącej tuż nad moją głową, zmusiłam obolałe mięśnie do wysiłku, jakim było wespnięcie się na barierkę. Po kilku próbach i podskokach udało mi się. Stanęłam tam, wysoko nad wodą nie czując nawet cienia strachu.

Schowałam dłonie do kieszeni, balansując niebezpiecznie na wąskim podparciu. Połową stóp praktycznie wisiałam już w powietrzu. Z westchnieniem spojrzałam w dół. Czarna woda burzyła się groźnie, ścinana kroplami deszczu lecącymi z nieba. Aż tak się rozpadało.?

Zerknęłam w górę, czując na twarzy ciężkie, mocne, tnące moją skórę krople. Mieszały się one ze łzami wywoływanymi silnymi i nieprzyjemnymi podmuchami wiatru. A może tym wewnętrznym rozdarciem.? Sama już nie wiem. Szukając odpowiedzi, spojrzałam bezradnie w czarne niebo, ogarnięte ciemnymi chmurami. Nawet ono nie dawało nadziei, nie odsłaniając ani jednej gwiazdki, która sugerowałaby, że gdzieś tam jesteś.

Bo jesteś, prawda.?

Jeśli tak, to przepraszam. Nie pożegnałam się. Nie przyszłam na pogrzeb. Nie potrafiłam. Nie było mnie na to stać. 

Nie chciałam widzieć tych wszystkich znajomych twarzy, Tobie przecież tak bliskich. Nie mogłabym patrzeć na ich łzy, na smutek i przerażenie wypisane w oczach. Trudno by mi też było patrzeć na grób. Twój grób. Na Twoje imię na nim wyryte. I Ciebie leżącego tam, doszczętnie wyzutego z życia

Wolę zapamiętać Twoją twarz jaką widziałam przy naszym ostatnim spotkaniu. Gdy uśmiechałeś się, trochę asymetrycznie, co wywoływało pojawienie się dołeczków w Twoich policzkach. Kiedy tłumaczyłeś, że policzki rumienią Ci się od zimna i na potwierdzenie swoich słów, chowałeś twarz w tym swoim kremowym szaliku. I kiedy Twoje długie, brązowe loki tańczyły na wietrze, ogarnięte w charakterystycznym dla Ciebie nieładzie. A Ty je poprawiałeś tym swoim specyficznym sposobem. Pamiętasz.?

Cholera, pamiętasz.?!

I chociaż minął już miesiąc, nadal to do mnie nie dociera. Nie mogę pogodzić się, że... że odszedłeś. Że Cię nie ma. Że umarłeś.

Nie, to dla mnie za wiele.

Nieustannie mam wrażenie, że zaraz wyskoczysz skądś nagle i jak zwykle przyciągniesz mnie do siebie. Że przytulisz się do moich pleców, zaciskając ręce na talii. Że oprzesz brodę na moim ramieniu i przesuniesz nosem po mojej szyi. Że wtulisz twarz w moje włosy i zaciągniesz ich zapachem. Że wychrypiesz mi wprost do ucha, że tęskniłeś. Zawsze tak przecież robiłeś, wracając po tych długich trasach.

Nie, nie powiesz mi nawet, że to kolejny głupi żart z Twojej strony. Nie, nic nie powiesz. A ja nigdy nie usłyszę już Twojego ochrypłego głosu.

Bo teraz ja tęsknie. Za Tobą, Harry.

I zanim dzisiaj naprawdę mnie opuścisz, chcę Ci powiedzieć jedno. Bez Ciebie nie widzę dla siebie sensu.

I wystarczył jeden niewielki krok, by z tym skończyć.

środa, 26 września 2012

dziesięć.



Ból.
Strach.
Ciemność.

Gdzie ja jestem.?
Nic nie pamiętam...

Powoli otworzyłam oczy.

Wszędzie biało.

Czy ja umarłam.?
Jeśli tak, to czemu mnie wszystko boli.?
Cholera, moja głowa.

Kompletnie zdezorientowana ostrożnie spróbowałam podnieść się na łokciach. Coś jednak ograniczało moje ruchy. Nim zdążyłam się porządnie zastanowić co, do moich uszu dobiegł znajomy głos.

- Ej, nie ruszaj się. - protest dobiegał gdzieś z mojej prawej. Starając się ograniczyć ruchy do minimum spojrzałam w tamtym kierunku.

Kurczę, chyba rzeczywiście umarłam. Albo po prostu postradałam zmysły. Bowiem jak inaczej wytłumaczyć fakt, że właśnie patrzyłam na chłopaka z piekarni.? Że widziałam go siedzącego całkiem blisko mnie na drewnianym krześle.? Że łagodnie pochylał się w moją stronę.? Że swoje łokcie opierał na kolanach i...

I właśnie, czemu on trzymał mnie za rękę.?

- Cc-cco ja tu robię.? - zająknęłam się, bojąc się w jakikolwiek sposób poruszyć. Jego dłoń była całkiem delikatna i taka... taka miła w dotyku. Nie narzekałabym zbytnio na jej kontakt z moją, gdyby nie fakt, że od tego wszystkiego moim ciałem wstrząsnął dziwny dreszcz i nastąpiło dosyć niepokojące uderzenie gorąca. Nie mówiąc już o przyspieszonym biciu serca i tych innych stałych dla mnie przypadłościach...

Mimo wszystko, a może właśnie dzięki temu wszystkiemu, żadnym swoim nieprzemyślanym ruchem nie chciałam dać mu do zrozumienia, że zauważyłam to nasze dziwne i niespodziewane spoufalenie skórne. Dlatego też starałam się nie patrzeć w tamtym kierunku, usiłując znaleźć lokalizację dla swojego wzroku gdzieś na jego twarzy.

Nie, to jednak też nie był zbyt inteligentny pomysł. Te jego dołki w policzkach... Nie, nie mogłam ich oglądać. Dlatego też zastygłam w kompletnym bezruchu, patrząc idiotycznie przed siebie.

No dobra, raz po raz rzucałam ukradkowe spojrzenia na ten jak dla mnie dziwaczny stan rzeczy. Styles chyba w końcu zorientował się, że było mi w tej sytuacji dosyć nie tak, bowiem puścił nagle moją dłoń, ręce chowając w kieszeniach.

- Przepraszam. - rzucił jeszcze, delikatnie spuszczając głowę. Jakby już nie mógł udawać, że tamto trzymanie za ręce w ogóle nie zaistniało...

Zaraz. Chwila. Moment. Wróć. Czy on się zmieszał.?

Na to kurczę chyba wyglądało, bowiem absolutnie unikał mojego wzroku. Nie, żebym się tam zaraz w niego perfidnie wpatrywała.. Tak tylko chciałam zobaczyć jego reakcję. Ale nie była ona zbytnio najciekawsza. Tak jak i sytuacja, w której się znaleźliśmy. Oboje zmieszani, oboje ogarnięci świdrującą w uszach ciszą.

No, cholera, gęba ci się normalnie nie zamyka, a teraz ci się chłopaku na milczenie zebrało.? Powiedz coś.!

I przestań mieć te swoje dołki w policzkach do cholery.!

- O widzę, że już ci lepiej. - słysząc uprzejmy kobiecy głos za sobą, niemalże odetchnęłam z ulgą. Spojrzałam toteż w tamtym kierunku i ujrzałam młodą, całkiem ładną z twarzy brunetkę, ubraną w biały fartuch. Genialnie skojarzyłam, że to musiała być szkolna pielęgniarka.

- No fakt, żyję. - wyrwało mi się dosyć bezmyślnie. W jednej chwili spłonęłam więc rumieńcem, który pogłębił się, gdy zauważyłam, że Styles zaczął się bezczelnie uśmiechać.

Tak samo jak i pielęgniarka, która podeszła do mnie i przyłożyła swoją zimną dłoń do mojego czoła.

Cóż, z dwojga złego wolałam jednak ciepłe dłonie Stylesa.

Nie, nie pomyślałam tego.
Kobieto, ogarnij się.

- Nie kręci ci się w głowie.? - zapytała Adrienne, jak głosiła jej czarna plakietka przypięta do kieszeni fartucha. Zabrała dłoń z mojego czoła i teraz tylko stała nade mną, patrząc się na mnie z wyraźną troską.
- Nie.

Nie licząc oczywiście tych dziwnych zawrotów głowy, kiedy Chłopak z piekarni spoglądał na mnie zza grzywki.

- Jakieś zakłócenia co do widzenia.?
- Nie.

Całkiem wyraźnie dostrzegam te jego dołki w policzkach i duże, splątane w palcach dłonie, oparte na kolanach, które nawet nie wiem kiedy wyjął z kieszeni.

- Mdłości.?
- Nie.

Tak tylko śniadanie staje mi w gardle, tworząc wielką gulę, której nie mogę przełknąć.

- Jakieś inne zaburzenia.?

Cóż, palpitacje, brak równomiernego oddechu, uderzenia gorąca...

- Nie.
- Więc możesz iść. - pielęgniarka uśmiechnęła się do mnie miło, po czym przeniosła wzrok na Chłopaka. - Myślę, że Harry powinien się jeszcze chwilę tobą zaopiekować i odprowadzić bezpiecznie do domu, w razie gdybyś miała jeszcze mdleć. - mrugnęła do mnie znacząco okiem, po czym oddaliła się, znikając za jakąś kurtyną, gdzie zapewne leżał jakiś inny poszkodowany osobnik.

Hm, Harry. Harry Styles.
I proszę bardzo, już wiem jak się dokładnie nazywa.

Z niepokojem spojrzałam na szatyna, który wciąż nie przestawał się uśmiechać. Cóż, jeśli miałam wrócić do mniej więcej ogarniętego stanu ten chłopak zdecydowanie nie powinien mnie nigdzie odprowadzać. Najlepiej by było, gdyby on i te jego urocze dołeczki zniknęły sprzed moich oczu.

Tak, wtedy mogłabym wrócić do siebie.

Podniosłam się więc ostrożnie z tego pielęgniarskiego łóżka, którego nazwa aktualnie wyleciała mi z głowy i perfidnie omijając wzrokiem chłopaka, ruszyłam w kierunku drzwi, które pierwsze rzuciły mi się w oczy. Miałam tylko cichą nadzieję, że były wyjściowe.

Gdy już znalazłam się kilka centymetrów przed brązowym prostokątem, wyciągnęłam przed siebie rękę, by sięgnąć do klamki. I już prawie, prawie ją nacisnęłam, kiedy nagle...

- Ej, czekaj, czekaj. - zamarłam. On. Czegoś. Ode. Mnie. Chciał.

Bałam się poruszyć, ale słyszałam jak podnosi się z krzesła. I sądząc po coraz głośniejszych krokach, właśnie się do mnie zbliżał. Oczywiście moja bogata wyobraźnia od razu zaczęła w mej głowie projektować całkiem realne obrazy. Łącznie z tym, jak zatrzymuje się tuż obok mnie. Na tyle blisko, że mogłam zatracić się w zapachu tych jego perfum. I poczuć ciepło bijące od niego. I...

Oj, Louise, uspokój się już.

- Lepiej się za to nie bierz, bo nie wyjdziemy stąd przez najbliższe pół godziny. - powiedział żartobliwie, wspominając nasze pierwsze spotkanie. A mi wcale nie było do śmiechu. Dlaczego.?

Nie chodziło nawet o to, że wspomnienie tamtego popołudnia nie napawało mnie jakąś szczególną dumą i wzbudzało ogólne zażenowanie. Nie. Zachowałam śmiertelną powagę, bowiem słyszałam jego głos tuż nad swoim uchem. W dodatku bliskość była na tyle ograniczona, że poczułam na skórze delikatny oddech, gdy wypowiadał te słowa. Aż mi się włoski na szyi zjeżyły.

Oczywiście nie obyło się też bez rumieńca na policzkach, ani wbicia wzroku w ziemię. Nie mogłam się jednak powstrzymać przed ukradkowym spoglądaniu na niego. I dzięki Bogu, bowiem zauważyłam, że otworzył drzwi i szarmanckim gestem wskazał, że mam iść pierwsza.

No, gdybym tego nie zauważyła, stałabym teraz jak ten debil przed otwartymi drzwiami. A tak opuściłam tamto pomieszczenie przynajmniej jak w miarę normalny człowiek. Ale szłam już mniej normalnie. Mówiąc oględnie, zapierdzielałam przed siebie jak mały samochodzik, chcąc zgubić Harry'ego gdzieś na zakrętach korytarzy.

Niestety, zaplątałam się w to na tyle, że to ja się zgubiłam. A Styles, jak się okazało, cały czas dzielnie kroczył za mną.

- Powiem Ci, że strasznie szybko chodzisz. - na dźwięk jego głosu nie do końca wiedziałam czy mam się cieszyć, czy raczej płakać. Fakt, znalazł mnie, to i mógłby mnie stąd wyprowadzić. Ale jakby nie patrzeć to był ON. A w jego towarzystwie racjonalne myślenie mi się wyłączało.

Dlatego też stałam jak ten matoł na środku korytarza i perfidnie się na niego gapiłam, zamiast odpowiedzieć coś z sensem. Ale nie miałam siły na wymyślanie takich rzeczy. Przy tych jego dołkach w policzkach było to co najmniej bezcelowe.

- Tt-tak, wiem. - palnęłam pierwsze, co mi wpadło do tego mojego pustego baniaka.

Tak, wiem.? Tak, wiem.?! Louise, cholera, ogarnij się dziewczyno.!

W każdym bądź razie podczas tego bezsensownego gapienia się na niego zauważyłam, że zbierał się w sobie, by coś powiedzieć. Wywnioskowałam to po jego zagubionej i trochę niepewnej minie. No i po tym, że nie wiedział co zrobić z rękami, nerwowo pocierając je przed sobą.

No dobra, zaraz posypią się wiązanki o moim pechowym prześladowaniu jego osoby. Już prawie słyszałam jak mówi, żebym w końcu dała mu odetchnąć i przestała zakłócać codzienność w pracy, jak i na ulicy. Nie wiedziałam tylko czy chcę to usłyszeć tu i teraz.

Styles w końcu jednak ogarnął się wewnętrznie, otwierając już nawet usta, by wydusić z siebie to, co go trapiło. Nim jednak zdążył wypowiedzieć słowo, nie wiadomo skąd nadleciała Quinn. I się cholera niczego nie dowiedziałam...

- Lou, matko kochana, nieźle mnie przestraszyłaś.! - pisnęła, przytulając mnie mocno. Za mocno. Mało mi żeber nie połamała. Dlatego proszę mi się nie dziwić, że odetchnęłam z ulgą, gdy mnie już puściła. Fakt, trzymała mnie dosyć solidnie za lewe ramię, ale przynajmniej mogłam pożywiać się tlenem, poniekąd niezbędnym do przeżycia. - Harry, dziękuję ci bardzo, że się nią zaopiekowałeś. - całe szczęście z dalszymi czułościami przeniosła się już na zagubionego chłopaka. Uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością, choć podskórnie czułam, że i jego chciałaby przytulić. - Ale już ci czasu nie marnujemy. Poradzimy sobie jakoś. - chłopak chciał chyba coś powiedzieć, ale nie dała mu dojść do słowa. - No, idź, idź. - pogoniła go.
- To ten.. Cześć. - powiedział, marszcząc brwi. Cóż, sądzę, że i jego po prostu zdziwiło dosyć nietypowe zachowanie Quinn. Ale nie dyskutując z zawziętą blondynką i nie komentując jej postępowania, po prostu oddalił się, po chwili znikając za zakrętem.

W tym samym momencie słodziutka mina Quinn wyparowała. I z błysku w oku zrodziła się żądza mordu.

- Jak w ogóle mogłaś.? - dziewczyna z szarpnięciem puściła moje ramię, stając dokładnie naprzeciwko mnie. Aż syknęłam z bólu. Odruchowo podniosłam prawą dłoń i zaczęłam rozmasowywać obolałe miejsce, będąc jednocześnie w głębokim szoku.
- O czym ty mówisz.? - zapytałam cicho, patrząc na rozwścieczoną blondynkę, która najwyraźniej chciała mi wszystkie kudły powyrywać. Tylko kurczę, za co.?
- O czym ja mówię.? O czym JA mówię.?! - jej głos odbił się echem po pustym korytarzu, co zabrzmiało troszeczkę złowrogo. Nie ukrywam, że w tamtym momencie zaczęłam się trochę jej obawiać... - Zaraz ci dokładnie powiem o czym mówię... - syknęła, trącając mnie w prawe ramię. Zaraz po tym z satysfakcją założyła ręce na piersi, stając w dosyć bojowej pozycji.
- Od kilku miesięcy staram się na niego wpaść, porozmawiać, zauroczyć. Prawie staję na głowie, żeby zaprosił mnie na randkę. A tu przychodzi taka jedna... - z wyraźną odrazą spojrzała na moją osobę, wymachując w dziwny sposób dłonią, nadal zaplątaną na piersi. - Swoją drogą nieźle to sobie zaplanowałaś...
- Quinn, do cholery, co ja niby miałam planować.?
- Nie udawaj chociaż głupiej, dobrze.? Zaufałam ci, naiwnie myśląc, że pomożesz mi w poderwaniu Harry'ego. A ty teraz co.? Mało brakowało, a zaprosiłby cię na randkę.!

Spojrzałam na nią jak na idiotkę, tym samym przestając się jej bać. Postradała zmysły. Po prostu od tego całego zauroczenia rzeczywistość się jej pokręciła. Albo ktoś jej mózg z małpą podmienił.
- Na mózg ci chyba padło. - prychnęłam tylko.
- Mi na... - urwała w połowie, najwyraźniej coraz bardziej tracąc cierpliwość. Westchnęła głęboko, chcąc ewidentnie zachować jeszcze resztki opanowania. - Dobra, może i mi padło. Ale nie wmówisz mi, że niósł cię na rękach do pielęgniarki z czystej uprzejmości...
- On.. Mnie... Co.?! - wytrzeszczyłam na nią swoje patrzałki. Gdy nie uzyskałam odpowiedzi i wyprane z emocji słowa Quinn w końcu do mnie dotarły, przypomniałam sobie całą sytuację z tym moim omdlewaniem. Ukryłam twarz w dłoniach, kręcąc tylko głową.

Boże, jaki wstyd. Nie dość, że zemdlałam, bo jakiś chłopak dosłownie tylko mnie szturchnął, to jeszcze później ten sam chłopak...
Ahh, nie. To było ponad możliwości mojej wyobraźni.

Ale kurczę, ile ludzi musiało na to patrzeć.! Dobrze, że na dobrą sprawę nikogo zbyt dobrze tu nie znam...

- Zresztą całkiem niezła akcja na wyrwanie faceta.. - rzuciła Quinn z wyraźną pogardą w głosie. Znowu tylko westchnęłam głęboko, próbując zebrać w sobie siły.

Cholera, nie będzie mi wmawiać czegoś, czego nie zrobiłam.!

- Kurczę, Quinn, ja go wcale nie próbuję wyrwać.! - zaapelowałam do jej zdrowego rozsądku. Miałam cichą nadzieję, że jeszcze gdzieś tam był pod grubymi warstwami zazdrości i gniewu. -Wpadliśmy na siebie raz czy dwa w tej piekarni i tyle.! Nawet normalnie nie rozmawialiśmy.! Czy ty myślisz, że w ogóle byłoby mnie stać na jakikolwiek flirt.? Poza tym on mi się w ogóle nie podoba i kompletnie mnie nie obchodzi.! W ogóle, rozumiesz.? Jeśli chcesz, to sobie możesz go wziąć.
- Dobra, okej. - Quinn uniosła ręce w obronnym geście. Po zawziętej minie wywnioskowałam, że w ogóle mi nie uwierzyła. Dlatego aż sapnęłam z bezradności. - Twoja wspaniałomyślność jest bardzo szlachetna i w ogóle, ale dziękuję. Możesz ją sobie wsadzić wiesz gdzie. Ja już mam cię po prostu dosyć.
- Świetnie.! - pisnęłam, zakładając ręce na piersi, ostentacyjnie starając się nie patrzeć na blondynkę.
- Świetnie.! - rzuciła Quinn tym samym tonem. Po tym wszystkim zrobiła teatralny odwrót i tyle ją widziałam. Odeszła cholernie zamaszystym krokiem, znikając za zakrętem korytarza.

Uparta małpa.!

Strzela we mnie jakimiś generalnie pozbawionymi sensu podejrzeniami i... I co ona sobie w ogóle wyobraża.? Że będzie mnie tutaj bezkarnie obrażać, że niby ja i... Harry.?

Ugh.!

Z wściekłości aż tupnęłam nogą.

I dobra, niech sobie idzie, bez łaski. Do szczęścia nie potrzeba mi tego jej ciągłego paplania o wszystkim i o niczym. A już zwłaszcza o tym jej Romeo. Nareszcie będę miała chwilę spokoju. Samej ze sobą i tak było mi najlepiej.

Chociaż nie ukrywam, że w tym momencie ktoś by mi się jednak tutaj przydał. Znalazłam się bowiem w środku kompletnie nieznanego mi budynku, nie wiedząc nawet w którym kierunku jest wyjście. I jak ja niby miałam się stąd wydostać.?

Jedyne rozwiązanie jakie przyszło mi w tym momencie do głowy do zatelefonowanie do kogoś. Tylko do kogo.? Quinn nie wchodziła w grę, tata był w pracy. Cóż, została mi tylko Allison.

Natychmiastowo wyciągnęłam telefon z kieszeni i szybko odnalazłam jej numer w kontaktach. Wybrałam go i przyłożyłam aparat do ucha, licząc mijające sygnały.

Jeden. Drugi. Nie zabrzmiał dobrze trzeci, kiedy ze słuchawki dobiegł mnie głos Allison.

- Co tam Lou.? - zapytała przelotnie, zupełnie jakby była w tym momencie bardzo zajęta. Zignorowałam to, jak i wyrzuty sumienia, że mogę jej w tym momencie przeszkadzać. Cóż, egoistyczna natura jedynaczki w końcu dała o sobie znać...

- Przyjedziesz po mnie do szkoły.? - zapytałam, zaklinając ją w myślach, żeby się nie dopytywała skąd taka nagła zmiana planów. Przecież miałam wrócić z Quinn. A nie chciało mi się teraz tłumaczyć całej tej sytuacji.
- Jasne, mogę przyjechać. - całe szczęście moje zaklinanie pomogło. Pomińmy fakt, że ton jej głosu aż prosił o wyjaśnienia. Ważne, że nie zapytała wprost.

- I jeszcze jedno... - mruknęłam, zbierając w głowie mniej-więcej przydatne myśli jak obrać w słowa to, o co właśnie chciałam zapytać, żeby nie zabrzmiało to idiotycznie. I cholera, nic nie przychodziło mi do głowy...
- Słucham.?
- Powiedz mi jak mam wyjść ze szkoły. - usłyszałam w słuchawce ciche parsknięcie, z którego wywnioskowałam, że Allison dzielnie usiłuje powstrzymać się od śmiechu. Doceniłam gest, ale mimo wszystko przewróciłam oczami z irytacji.
- Dobrze się czujesz.? - mruknęła z wyraźną udawaną powagą w głosie. Dobra, przynajmniej się starała.
- Jak najlepiej. Tylko nie mogę znaleźć stąd wyjścia. - znów ciche parsknięcie. Okej, teraz mogłam zrzucić to na ciążowe wahania nastrojów. To z pewnością ani ja, ani moje głupie pytanie nie spowodowało jej ogólne głupawki.

- Kieruj się oznaczeniami wyjścia ewakuacyjnego. Ja zaraz przyjadę. - zakomunikowała, rozłączając się. W tle usłyszałam jeszcze donośny wybuch śmiechu.

Westchnęłam głęboko, chowając telefon do kieszeni.

No tak, sama mogłam na to wpaść. Zwłaszcza, że centralnie przed moimi oczami znajdowała się zielona tabliczka z napisem "WYJŚCIE EWAKUACYJNE" i białą strzałką kierującą się w prawo. Niewiele myśląc ruszyłam szybkim krokiem w tamtym kierunku.

Hm, Harry Styles. Całkiem ładnie brzmiało.

Oj, no.! Nie pomyślałam o tym, nie ma mowy.! Ja teraz tylko i wyłącznie chciałam stąd wyjść. I zapomnieć o dzisiejszych zdarzeniach. I o tym całym polokowanym Harrym Stylesie.



***
I jestem z dziesiątką :).
Zaskoczę Was, bo nawet nie mam co narzekać na ten rozdział. Napisałam go szybko, bez żadnych przeszkód. Myślę, że nawet nieźle mi wyszedł, chociaż początek... Taki sobie. Ale jak się okazuje, Wy macie czasem kompletnie inne zdanie, więc może niepotrzebnie się chwalę...
Oceńcie to sami ;).

A następny odcinek.? Nie chcę niczego obiecywać, bowiem ze mną i z moją weną nigdy nic nie wiadomo. Osobiście chciałabym dodać coś na początku przyszłego tygodnia. Ale bez Waszej motywacji niczego nie skrobnę, także... Czekam na uwagi:)
W każdym bądź razie chciałam Wam gorąco podziękować za coraz większą ilość miłych komentarzy :). Wasze opinie są dla mnie naprawdę ważne. Mogę się dowiedzieć czy Wam się podoba i czego ewentualnie oczekujecie po następnych rozdziałach. Dlatego liczę też na ich większą ilość, bowiem to jest naprawdę motywujące.
I kurczę... Stuknęło mi ponad 1200 wejść.! Nie mogę się nadziwić, ani napatrzeć na tą czterocyfrową liczbę. To aż nie do uwierzenia. Oczywiście wszystko zasługa mojego PR-owca, któremu chcę podziękować oddzielnie. I za rozsławianie i za to molestowanie o kolejny odcinek ;)
No i oczywiście dziękuję Wam, bowiem gdybyście nie chciały, nie zaglądałybyście tutaj. Jesteście po prostu kochane ;*

Do następnego.! ;) 

piątek, 21 września 2012

dziewięć.

Śniadanie, gitara, obiad, gitara, telefon od Quinn, gitara, kolacja, gitara i spać. A w śnie tak czy owak gitara.

Od kilku dni moje życie skupiało się tylko i wyłącznie na tym. Cóż, być może i zaczęłam egzystować banalną monotonią, ale przynajmniej nie robiłam z siebie idiotki na każdym kroku i nie taranowałam niczemu winnych przechodniów na ulicach.

No dobra, nie będę ukrywać, że ta cała moja nagła odmiana losu związana było z tym, że zwyczajnie nie opuszczałam domu w ostatnim czasie. Tak więc moim jedynym oknem na świat była Quinn paplająca mi przez telefon o tym swoim Romeo. A świeżym powietrzem oddychałam wówczas, gdy sobie otworzyłam okno.

Wiedziałam, że Allison zaczyna podejrzanie przez to na mnie patrzeć. Widziałam w jej minie, że odetchnęłaby z ulgą, gdyby udało jej się wywabić mnie na dwór. Ale całe szczęście pogoda była po mojej stronie, bowiem na zewnątrz panowała typowo angielska aura.

W każdym bądź razie pogoda i zainteresowanie gitarą nie były jedynymi powodami mojego nagłego domatorstwa. Nie wyściubiałam nosa na zewnątrz, generalnie z jednego powodu. Nie ma co ukrywać, że zaszyłam się w odmętach domu, bo nie chciałam wpaść na NIEGO.

Jak się okazało kilka dni temu, omijanie piekarni nie wystarczało, by uniknąć JEGO towarzystwa. Przeznaczenie wywiało GO też i na ulice, gdzie szwendał się, aż w końcu nasze drogi się przecięły. A ja nie chciałam dłużej kusić losu i znowu niespodziewanie go staranować. Poza tym czerwiec kwitł w pełni, więc mój list do świętego Mikołaja tak czy owak by nie zadziałał.

Zdawałam sobie sprawę, że nie pociągnę tak tego do końca mojego pobytu. Zostało mi tu bowiem jeszcze dwa miesiące, więc chybabym zwariowała siedząc tylko i wyłącznie w domu. Poza tym nie sądzę, by Allison i Quinn mi na to pozwoliły. Koniec końców udałoby im się pewnie jakimś cudem wyciągnąć mnie z domu. A ja nie mogłam pozbyć się wrażenia, że gdy tylko im się to uda i już opuszczę te cztery ściany, na drodze stanie mi ON.

Kurczę, chyba wpadam w paranoję..

- Lou, oderwij się na chwilę od tej gitary. - do mojego pokoju niespodziewanie wparadowała Allison, stając na samym jego środku.

Ja oczywiście zajmowałam swoją niezmienną od kilku dni pozycję: na łóżku, opierając się plecami o ścianę, obejmując gitarę i próbując grać.

- Tak.? - spojrzałam na nią z uwagą, na ślepo kładąc gitarę obok siebie na łóżku. Odepchnęłam się od ściany i siadłam jak normalny człowiek - opuszczając nogi na ziemię.
- Mogłabyś mi pomóc.? - spytała z taką jakąś nadzieją w głosie. Albo po prostu mi już odbijało.
- Jasne. - uśmiechnęłam się sympatycznie. W sekundę odwzajemniła się tym samym - W czym.?
- Muszę zrobić porządne zakupy, wieczorem wpadnie kilkoro znajomych. I potrzebuję kogoś, kto pomógłby mi to wszystko pomóc przytargać.
- Oczywiście - znowu się uśmiechnęłam. Tym razem jednak trochę udawanie. Bowiem coś tak przeczuwałam, że sama by sobie w zupełności poradziła...
...

- Masz już wszystko.? - spytałam dla pewności.

Siedziałyśmy już w samochodzie, którego bagażnik uginał się od ciężaru zakupów (cóż, nie wnikam ile ona tam gości zaprosiła...), zmierzając już w kierunku domu. A przynajmniej tak mi się wydawało, bo przecież powszechnie wiadomo jak to jest z tą moją orientacją w terenie..

- Muszę jeszcze wpaść do piekarni po parę rzeczy.

Pobladłam natychmiastowo.

Czy ona właśnie powiedziała, że chce iść do piekarni.? Do tej piekarni.? Gdzie ON pracuje.? Gdzie być może właśnie teraz stoi za ladą.? Gdzie....?

Cholera jasna, nim zdążyłam nawet przetrawić ten mój niekontrolowany potok myśli, Allison zaparkowała przed dobrze znanym mi budynkiem. Z którym nie wiązałam zbyt przyjemnych wspomnień.

Z przerażeniem patrzyłam na Allison, która jak gdyby nigdy nic zgasiła silnik, wyjmując kluczyki ze stacyjki. Zamknęła je w dłoni, drugą otwierając drzwi. Powoli wysiadła z auta, okrążając go i zatrzymując się na chwilę przy drzwiach od strony pasażera. Czyli mojej.

Patrząc na mnie z nieukrywanym powątpiewaniem, zastukała w szybę. A ja jedynie byłam w stanie opuścić tę szklaną taflę i uśmiechnąć się niewinnie.

- Chodź ze mną. - zabrzmiało to bardziej jak rozkaz niż prośba. Westchnęłam zatem i zamknęłam okno. Mozolnie, naprawdę bardzo mozolnie wysiadłam z auta. I ociągając się ruszyłam za Allison do wejścia piekarni.

Wzrok utkwiłam we własnych stopach, nie chcąc patrzeć na rozciągającą się przede mną budowlę. A już zwłaszcza do jej wnętrza.

Ja wiedziałam, po prostu byłam pewna, że w piekarni nie będzie pana Evansa. Że zastępuje go Wiadomo Kto. I że gdy tylko tam wejdę, On rzuci niby zwyczajne powitanie, a ja jak zwykle zareaguje jak człowiek nierozumny. A potem On przypomni sobie wszystkie nasze dziwaczne spotkania. I Allison dowie się o tych wszystkich moich dziwactwach.

- Lou, bo wypuszczę tu korzenie... - usłyszałam jęk niecierpliwości ze strony brunetki. Spojrzałam na nią spod grzywki i zobaczyłam, że stoi przy drzwiach, czekając na mnie.

Westchnęłam, ale przyspieszyłam kroku. Chociaż miałam nieodpartą ochotę zrobić odwrót o 180 stopni i w szybkim tempie podreptać w kompletnie przeciwnym kierunku. Allison musiała jakimś cudem wyczytać to z mojej twarzy, zatem przezornie otworzyła przede mną drzwi, puszczając mnie pierwszą do środka.

Nie ukrywajmy, weszłam tam bardzo niechętnie. Całe szczęście zaraz za mną do wnętrza wkroczyła Allison, więc mogłam niepostrzeżenie zaszyć się w rogu piekarni. Oczywiście w odpowiednim kamuflażu, czyli właściwie tyłem do lady, w kapturze na głowie, udając, że zainteresowana jestem wystawą pieczywa.

Pomimo całych moich przeczuć, gdzieś tam w środku jeszcze tkwiła we mnie nadzieja, że być może się mylę. Że za ladą stoi pan Evans, a ja mam tylko paranoję. Ale kiedy wzięłam głębszy wdech, nadzieja umarła. Do moich nozdrzy zamiast zapachu pieczywa wdarł się przyjemny, męski i niestety znajomy aromat perfum.

Żeby tylko mnie nie poznał. Żeby tylko mnie nie poznał. Żeby tylko mnie nie poznał.

Zaklinałam to w myślach tak mocno, jak tylko się dało. Dla efektu zacisnęłam nawet powieki i wstrzymałam powietrze. Jednocześnie nasłuchiwałam o czym Allison będzie z nim rozmawiać. Lecz to była jedynie typowo formalna rozmowa typu "Co podać.? Wezmę to, to i to. Dziękuję, do widzenia". Żadnych wstawek, żadnych większych uprzejmości. Normalny, sklepowy dialog.

Cóż, do czasu...

- A jak się czuje Gemma.? Już lepiej.? - pytanie Allison zagrzmiało mi w uszach.

Ja już praktycznie odetchnęłam z ulgą, bowiem kończyła właśnie robić zakupy. Miałam nadzieję, że po prostu za nie zapłaci, spakuje i koniec. Po kryjomu jakoś pomogę jej je wynieść. A tu bach.! Cały mój plan legł w gruzach. Bo kurczę, na pogawędki się jej zebrało.

I to w dodatku na jakiś dla nich sensowny temat. Niestety oznaczało to, że zdecydowanie nie rozmawiają ze sobą po raz pierwszy. W zasadzie nie powinnam się dziwić, tu wszyscy wszystkich znają. No ale nie ma co ukrywać, że nie uśmiechała mi się ta znajomość Allison i Chłopaka...

Od słowa do słowa i w końcu mogą zejść na bardzo niepożądane dla mnie tematy.

- Tak, dziękuję. - głos polokowanego brzmiał dosyć sympatycznie i jakoś tak inaczej, niż w mojej pamięci.

Nie, żebym tam o nim rozmyślała, nic z tych rzeczy. Czasami po prostu śniło mi się, że znowu na niego wpadam. Nie były to zresztą jakieś przyjemne sny. Mogłabym je wręcz porównać do dręczących koszmarów. No bo nie dość, że rzeczywiste spotkania z nim uprzykrzały moje życie, to i jeszcze w nocy nie mogłam się od niego uwolnić.

- Louise, chodź mi pomóż. - zaabsorbowana tymi swoimi głupotami, kompletnie zapomniałam gdzie się właśnie znajdowałam. I tym samym przegapiłam całą ich wymianę zdań. Naturalnie za to zamyślenie musiałam zapłacić. Czym.? Oczywiście dorodnym rumieńcem na mojej twarzy.

Niby nic wielkiego, ale przecież musiałam podejść do lady. Tam, gdzie stał ON. I gdzie pozna, że to ja.I gdzie przypomni sobie nasze wszystkie wcześniejsze spotkania. I gdzie będzie mógł idealnie przyjrzeć się moim wypiekom. Cóż, dla niego to i tak właściwie nie będzie żadna nowość...

Czując na sobie zniecierpliwione spojrzenie Allison, powoli odwróciłam się i starając się jak najdoszczętniej ukryć twarz kapturem, zaczęłam iść w kierunku lady. Czułam się głupio, bo w piekarni zapanowała cisza, którą przerywały moje dosyć głośne kroki, czym skupiałam na sobie caluśką uwagę.

A jakby ktoś nie zauważył, bycie w centrum zainteresowania nie należało do moich priorytetów...

W dodatku zauważyłam, że koloryt moich rumieńców był odwrotnie proporcjonalny do odległości, jaka dzieliła mnie od lady. Im dystans był mniejszy, tym rumieniec głębszy. A gdy stanęłam przed ladą, policzki paliły mnie już normalnie żywym ogniem.

- Trzymaj. - Allison podała mi wielgachne pudełko, najprawdopodobniej z jakimś przepysznym wypiekiem w środku. I jednocześnie bardzo ciężkim, bowiem gdy tylko spadło na moje ręcę, nieco się ugięłam pod jego ciężarem. Aż sapnęłam cicho.

W tym samym czasie jakiś wredny kosmyk wydostał się z prowizorycznego koka, którego zawiązałam przed wyjściem i perfidnie połaskotał mnie w nos. Ręce miałam zajęte, więc nie miałam go jak odgarnąć. Musiałam sobie zatem jakoś inaczej radzić. I wpadłam na pomysł, żeby delikatnie pokręcić głową.

Niestety, w nerwach zrobiłam to zbyt zamaszyście i od impetu zamachu cały kaptur zsunął mi się z głowy. Tak więc mój kamuflaż szlag trafił.

Z niepokojem zerknęłam w kierunku chłopaka.

Stał pochylony nad ladą, przez co jego dłuższa grzywka w dosyć fajny sposób zaczęła opadać mu na czoło, przysłaniając trochę oczy. Swoimi dużymi dłońmi pakował jakieś mini bułeczki do papierowej torby, całą swoją uwagę skupiając właśnie na tym zajęciu.

Nie było mowy o tym, żeby mnie zauważył.

Mimo wszystko dostrzegłam po chwili, że kąciki jego ust nieznacznie unoszą się w górę, co automatycznie zaowocowało pojawieniem się dołeczków w policzkach. I jako prawidłowość reakcji, tętno znacznie skoczyło mi w górę.

Głupie serce, przestań kołatać bez sensu.!

Zignorowałam myśl, że być może zauważył to moje bezczelne gapienie się na niego. Kiedy jednak ewidentnie zerknął na mnie spod tej swojej kręconej grzywki, a jego uśmiech się pogłębił, wątpliwości już nie miałam.

Zmieszana natychmiastowo uciekłam wzrokiem, rozmyślając nad ucieczką. Pohamowałam jednak żądzę wybiegnięcia stamtąd bez słowa. Po pierwsze, miałam przed sobą całkiem spore obciążenie, a po drugie z moim szczęściem, wywaliłabym się gdzieś po drodze.

- To ja już pójdę. - sapnęłam więc tylko i  na miękkich nogach ruszyłam w stronę wyjścia. Nie czekając na niczyją odpowiedź, pognałam pędem do samochodu. Z westchnieniem oparłam się o jego maskę, chcąc po prostu zapaść się w tym momencie pod ziemię.

Podskórnie czułam, ze chłopak gapi się na mnie przez okna wystawowe, ale miałam to gdzieś. Ja chciałam po prostu jak najszybciej stamtąd odjechać. Niestety, to Allison miała przy sobie kluczyki, więc musiałam chwilę poczekać, zanim wyszła z piekarni i doczłapała do samochodu.

Bez słowa ulokowała wszystkie zakupy w bagażniku, a ten solidny wypiek, spoczywający na moich ramionach, na tylnym siedzeniu. Dopiero, gdy znalazłyśmy się we wnętrzu auta i odpaliła silnik, zebrało się jej na wyjaśnienie mojego dziwnego zachowania.

- Louise...
- Ja nic nie wiem. - natychmiastowo weszłam jej w słowo. - Ja go nie znam. Ja pierwszy raz go widziałam na oczy. - mówiłam szybko, na jednym wydechu, być może trochę niezrozumiale. Ale chciałam tylko się wybronić przed dalszymi pytaniami.
- No dobra... - Allison spojrzała na mnie, podnosząc prawą brew do góry.

I wtedy zrozumiałam, że wcale nie chodziło jej o moje głupie zachowanie w piekarni. A to znaczyło, że znowu zrobiłam z siebie idiotkę. I z własnej chęci wpakowałam się w wir pytań...

- Chciałam Ci tylko powiedzieć, żebyś zadzwoniła do ojca.. - słowa Allison tylko potwierdziły moje nagłe odkrycie. - Ale jeśli chcesz porozmawiać o młodym Stylesie, proszę bardzo... - uśmiechnęła się znacząco.
- Nie chcę. - rzuciłam ostro, zakładając ręce na piersi.

Chciałam, żeby się odczepiła i pomyślała, że Polokowany jest mi właściwie obojętny. Sądzę jednak, że widzoczne rumieńce na policzkach mogły zdradzić, że w rzeczywistości tak to nie było...

Znaczy, nie.! Ten absolutnie mnie nie obchodził.! Nie dam się wciągnąć w żadne głupie myślenie o nim, nie ma mowy...

Sięgnęłam do radia, by jakoś zagłuszyć ciszę, która zapadła w aucie. I po chwili całe wnętrze wypełnił głos Beyonce.

Kompletnie nie zwracałam uwagi na jej piosenkę. W normalnych okolicznościach natychmiastowo zmieniłabym stację, bowiem nie przepadam za tą wokalistką. Teraz jednak było mi wszystko jedno.

Rozsiadłam się wygodniej w fotelu, opierając łokieć tuż przy szybie. Z dosyć wątpliwym zainteresowaniem zaczęłam przyglądać się rozmytym krajobrazom przedmieść, rozszerzającym się przed moimi oczami.

Styles.

Hm, przynajmniej dowiedziałam się jak się nazywa.
...

W przygotowaniach do kolacji nie uczestniczyłam. Chciałam, a jakże. Sama wyraziłam nawet taką chęć. Ba, nawet zaczęłam. Ale po tym jak zamyśliłam się w trakcie solenia jakiejś zupy i zrobiłam to ze trzy razy, Allison całkiem niedelikatnie kazała mi opuścić kuchnię.

Tak więc całe popołudnie spędziłam w swoim pokoju, brzdąkając na gitarze. Dopiero wieczorem Allison donośnym krzykiem z dołu schodów przypomniała mi, że powinnam zacząć się ogarniać.

A potem zeszłam na kolację.

Tych kilkoro gości, których zaprosiła Allison okazało się być dosyć solidną, bowiem 10-osobową grupą jej znajomych, w którą włączała się też rodzina Quinn.

W związku z tym zostałam skazana na jej towarzystwo, bowiem tylko ona odpowiadała mi wiekiem wśród zebranych. I niestety musiałam udawać, że słucham tych jej niekończących się wywodów o kolejnym spotkaniu z Romeo.

- Lou, musisz go poznać.! - zakończyła właśnie swoje 34 minutowe i 12 sekundowe przemówienie. Dokładnie przeliczyłam.
- Po co.? - westchnęłam, zupełnie bez entuzjazmu.

Żeby zrobić z siebie kretynkę.? Dziękuję, mam już jednego takiego...

- Oj, żeby go zobaczyć. Po prostu przekonać się, jaki jest cudowny. - blondynka uśmiechnęła się zachęcająco. Ale ani trochę mnie to nie przekonało... Quinn musiała wyczytać to z mojej twarzy, bo po chwili kontynuowała swoje przekonywanie.

- Przestań, musisz go poznać. Nie będziesz wtedy przewracać oczami, gdy zaczynam o nim mówić. - spojrzałam na nią zaskoczona. Zauważyła.? Cholera, wychodzę na świetną koleżankę... - Tak, wiem o tym, ale to nieważne. Przynajmniej słuchasz. - uśmiechnęła się promiennie. I nie zauważyłam, żeby przejawiała jakiekolwiek oznaki obrażenia. Aż odetchnęłam z ulgą. - On jutro będzie grał koncert w naszej szkole.
- I co z tego.? - spojrzałam na nią spod grzywki. Cóż, czas chyba zacząć ćwiczenie mojej asertywności...

Pamiętaj dziewczyno, nie gódź się na nic, na co nie masz ochoty.

- I pójdziesz tam ze mną. - zakomunikowała, zupełnie tak, jakby wszystko było już zaplanowane.  Nie ukrywałam, że nieco mnie to zirytowało...
- Przypominam ci, że jestem właśnie w trakcie wakacji. Więc ostatnie o czym myślę, to chodzenie do szkoły. - zmarszczyłam brwi, zakładając ręce na piersi, gotowa do konfrontacji.
- Koncert to nie lekcje, uczyć się nie będziesz. Idziesz tam ze mną i koniec.

I wiedziałam, że dyskutować już nie mam o czym. Decyzja zapadła. I nie miałam nic do gadania.

No, kobieto, popisałaś się asertywnością...
...


- To gdzie jest ten twój słodziak.? - westchnęłam zniecierpliwiona. Od pół godziny tkwiłam w przepełnionej ludźmi auli i wcale nie było mi z tego powodu jakoś nadzwyczaj przyjemnie.
- Zaraz będzie występować, spokojnie. - sapnęła Quinn, nie odrywając wzroku od sceny. W tej pozycji tkwiła już odkąd tu przybyłyśmy, z niecierpliwością czekając na pojawienie się tego jej chodzącego ideału - Mówię ci, jest uroczy, zabawny, da się z nim pogadać, ma cudowny uśmiech, i fenomenalnie śpiewa.
- Normalnie ideał. - zironizowałam, przewracając oczami.

Już nie miałam ochoty udawać, że interesuje mnie ta nieustanna paplanina o nim. Miałam już tego powyżej dziurek w uszach. ON to i ON tamto. Sratatatata. Przyszłam tu tylko i wyłącznie po to, żeby dała mi w końcu spokój. Albo się z nim umówiła, wszystko jedno. Ja miałam inne problemy na głowie.

- Nie nabijaj się ze mnie. Jak go zobaczysz... - na jej idealną buźkę, wpłynęła rozmarzona mina - ...odpłyniesz.

Tak, dokładnie jak to ona zrobiła w tym momencie na samą myśl o nim.
- No, zobaczymy... - mogłam się założyć, że ten jej ideał do Stylesa nawet się nie umywał.



Stop. Replay. A teraz Slow motion. Co. Ja. Właśnie. Sobie. Pomyślałam.?!


Nie, nie, nie, nie. Bezwzględnie i nieodwołalnie to cofam.! Absolutnie nie uważam, że Chłopak z piekarni jest w jakikolwiek sposób słodszy, przystojniejszy czy bardziej uroczy od przeciętnego chłopaka. Jest... Jest... No kurczę.! To po prostu... Cóż, to zwyczajny nastolatek, który w żaden, kategorycznie żaden sposób na mnie nie działa.

I tego się trzymajmy.

- To on.! - Quinn zapiszczała nagle jakimś nadnaturalnym skrzekiem, wyrywając mnie z tych moich idiotycznych przemyśleń. W jednym momencie odetchnęłam z ulgą i spojrzałam na Quinn.

Była szczęśliwa jak mała dziewczynka. Uśmiechała się pełnozębnie i słowo daję, prawie podskakiwała i klaskała w rączki. Pokręciłam głową z politowaniem, zerkając w kierunku, od którego ona oczu nie mogła oderwać.

I zamarłam.

- O matko. - wyrwało mi się.
- Mówiłam, że zabójczy. - rzuciła Quinn, nawet na mnie nie patrząc. I bardzo dobrze, gdyż moja przerażona mina mogłaby ją w tym momencie nieźle przestraszyć.

Bowiem kogo Quinn upatrzyła sobie na Romea.?

Oczywiście ten mój chodzący, polokowany problem. Pana Stylesa. Chłopaka z piekarni.

Stał na prowizorycznej, szkolnej scenie w asyście 3 chłopaków. W zwykłych dżinsach, w granatowym T-shircie z białymi napisami, w kapeluszu ukrywającym brązowe, niesforne loki. Patrzył na zgromadzony tłum trochę niepewnie, lecz z błyskiem szczęśliwości w oku. W tych swoich dużych dłoniach trzymał mikrofon, który podniósł do ust, gdy reszta zaczęła grać bliżej nieznaną mi melodię.

I zaczął śpiewać.

Głos miał fajny. Melodyjny, chrapliwy, choć jeszcze trochę taki chłopięcy. I z pewnością posiadał talent, bowiem nie wyłapałam ani jednego fałszu. A może to dlatego, że moje uszy nie były jakimiś wielkimi specami w tej dziedzinie...

W każdym bądź razie nie czułam się zbytnio głupio, wpatrując się w śpiewającego chłopaka jak cielę w malowane wrota. Założę się, ze nie byłam jedyna na tej sali.

Ale żeby nie było, podziwiałam jego talent. TYLKO jego talent. Przecież co mnie mogło obchodzić to jak zabawnie mrużył oczy, wyśpiewując wyższe dźwięki, albo machał ręką przy dłuższych wokalizach. To kompletnie nie miało dla mnie znaczenia.

Te wszystkie bez sensu rzeczy trwały jeszcze dwie piosenki, z których ostatnią była "Summer of '69" Briana Adamsa. Sama bardzo dobrze znałam tę piosenkę, właściwie była ona moim ulubionym utworem tego wokalisty, więc w końcu złapałam się na tym, że zaczęłam podśpiewywać pod nosem wraz ze Stylesem. Co oczywiście bardzo mnie zmieszało i spowodowało pojawienie się rumieńców.

Całe szczęście ich występ się już skończył, bowiem nim się spostrzegłam, już się ukłonili. W tym samym momencie rozległy się donośne brawa.

Automatycznie przestałam się wgapiać w scenę (dobra, dokładnie rzecz biorąc w jeden punkt na scenie), przenosząc wzrok na podłogę. Z niewiadomych przyczyn nie chciałam już na NIEGO patrzeć, a tym bardziej nie chciałam, żeby on zauważył mnie. Już i tak wystarczy, że na policzkach pojawiły mi się wypieki. Wolę nie myśleć co by było, gdybyśmy złapali jakiś kontakt...

- O matko, on tu idzie.! - Quinn znowu pisnęła tym niezidentyfikowanym dźwiękiem.
- Co.? - nie do końca dotarły do mnie jej słowa. Właściwie to nawet jej nie uwierzyłam. Przecież blondynka miała pewne skłonności do całkiem grubej przesady.
- Idzie tu.! - pisnęła znowu. - Jak wyglądam.? - poprawiła nerwowo te swoje blond kosmyki, zakładając je za ucho. Szybko się jednak rozmyśliła, znów puszczając je luzem.

Pokręciłam tylko głową z politowaniem, patrząc na to jej żałosne przedstawienie. Tak, bo akurat miałby iść tutaj. W tym kierunku. Gdzie ja stałam.

Znowu spojrzałam w kierunku, gdzie Quinn wypatrywała te swoje urocze oczęta i...

I cholera, rzeczywiście tu szedł.!

- Cześć - uśmiechnął się delikatnie, stając obok nas.

Dołki w policzkach. Specyficzny sposób poprawiania grzywki. Asymetryczny uśmiech. Fajne perfumy. Oj, oj, oj. Moje policzki chyba zaraz spłoną, płuca przestaną pracować, a serce wyskoczy z piersi. I przynajmniej skończy się moja męka.

- Hej. - Quinn szybko zareagowała, posyłając mu swój uwodzicielski uśmiech. Chłopak spojrzał na nią zaskoczony, jakby dopiero zauważył jej obecność. Ale uśmiechnął się sympatycznie i wdał się z nią w krótką pogawędkę.

Nie mogłam stwierdzić o czym rozmawiali, bowiem skupiłam się na tym, że Styles stoi bardzo blisko mnie. Na tyle niedaleko, że gdy opowiadając coś Quinn, zaczął gestykulować, przez przypadek dotknął swoją dłonią mojego przedramienia.

Aż mnie ciarki przeszły. A potem zaczęły się dziać dziwne rzeczy.

Najpierw na skórze pojawiła się gęsia skórka, zaraz po tym zrobiło mi się gorąco. Naprawdę cholernie gorąco. Nigdy nie lubiłam dużych tłumów, a tu panował naprawdę nieprzyjemny ścisk. Zbyt dużo ludzi na zbyt małej powierzchni. A ja i tak czułam tylko i wyłącznie te jego pieprzone perfumy. Kręciły się w moich nozdrzach, powodując zawroty głowy. A w połączeniu z uderzeniem gorąca... To nie było zbyt miłe uczucie.

Czułam, że zaczyna brakować mi tchu. Widziałam, że chłopak i Quinn próbują coś do mnie powiedzieć, ale nic nie słyszałam. Nagle zrobiło mi się ciemno przed oczami, mięśnie przestały pracować. Czułam, że upadam.

A potem była tylko ciemność.




***

Przepraszam za ten rozdział. Wiem, jest kompletnie bez sensu. Napisałam go w kilka godzin, przeczytałam, nie spodobał mi się, więc skasowałam wszystko. I męczyłam się dwa dni, by napisać go od nowa. Cóż, może i by dało radę napisać to lepiej, ale wczoraj Chłopcy zrobili niespodziankę, udostępniając nowy teledysk. I ja niby miałam się skupić na pisaniu.? ;) Tak więc najlepiej to nie wyszło... Ale to nic, jest spotkanie Louise i Hazzy.? Jest. Nic więcej do szczęścia chyba nie trzeba;).


I dziękuję za coraz więcej wejść i coraz więcej komentarzy. Kurczę, ktoś mnie czyta.!:) 


Wiadomość dla mojego PR-owca - masz tą swoją Beyonce. Na Katy nie masz co liczyć:)