poniedziałek, 17 marca 2014

Dwa.

Harry mnie wkurzył. Tyle z mojej strony. A z wkurzeniem na Stylesa pisać nie potrafię. Na szczęście są jeszcze stare, dobre filmiki z xfactorowych czasów, które zawsze poprawią mi humor :). To właśnie dzięki nim jest dwójeczka :). Możecie dziękować twórcom X Factora :).
***

Obudziłam się skołowana. Słońce raziło mnie w oczy z kompletnie innej strony, niż zazwyczaj, pościel pachniała czereśniami, a nie lawendą, jak się przyzwyczaiłam, natomiast moja głowa przekonała się boleśnie, że nagle ściana się przesunęła...

Ktoś mnie wyniósł z łóżkiem do innego mieszkania, czy jak...?

Zdezorientowana otworzyłam oczy i siadając, rozejrzałam się po pokoju.

Zielona tapeta z żółtymi wypustkami w przedziwnych kształtach. Ogromne okno, naprzeciw łóżka, zasłonięte ciemnozielonymi firankami, sięgającymi do ziemi. Zaraz pod nim bordowo-brązowe biurko, na którym znajdowała się żółta lampka i kubeczek z różnego rodzaju długopisami i ołówkami. Przed nim również żółte, obrotowe krzesło. Po lewej od biurka w granatowej doniczce stał ogromny, liściasty kwiatek. Troszeczkę dalej kredens podobnej barwy co biurko, na którym odpowiednio od góry stał rząd encyklopedii i słowników, niewypełnione ramki na zdjęcia i jakieś porcelanowe figurki, różnego rodzaju kolorowe książki, pluszaki otaczające czarną mini wieżę. Ścianę naprzeciwko łóżka niemalże w całości zajmowała szafa, w adekwatnej do wystroju barwie, ze srebrnymi ozdobnikami. Tuż obok niej, na ścianie prostopadłej, wisiało lustro z czarną ramą. Ostatnią wolną ścianę zagospodarowała bordowo-brązowa ława, pod którą leżał czarny pokrowiec na gitarę, i dwa granatowe fotele, z czarnymi guzikami na oparciach. Całości dopełniał granatowy, puchaty dywan, rozłożony na ciemnobrązowej podłodze.

Zaraz, zaraz... Gdzie moje czerwone ściany i mahoniowe meble, wciąż pokryte kurzem? Gdzie porozwalane ubrania, książki na podłodze? Brudne naczynia i kulki z papieru na biurku? I przede wszystkim: moje plakaty rockowych zespołów?

W pierwszym momencie spanikowałam konkretnie, zupełnie nie ogarniając rzeczywistości. Natychmiastowo zaczęłam oklepywać powierzchnię łóżka na którym siedziałam, próbując wymacać telefon. A kiedy znalazłam go dopiero w kieszeni dżinsów, w których wciąż tkwiłam i zorientowałam się, że jest wyłączony, dotarło do mnie, że jestem w Anglii, u ojca. I że matka absolutnie mnie zabije, że wczoraj do niej nie zadzwoniłam.

Cholera...

Panicznie powciskałam wszystkie możliwe guziki, aż w końcu ekranik komórki rozbłysł jakąś zielonkawą tapetą. Nie czekałam nawet na wiadomość operatora, która uświadomi mnie ile połączeń temu mama już miała mordercze zamiary. Po prostu weszłam w kontakty, wybierając numer rodzicielki drżącymi rękami. Nawet mnie nie zdziwiło, że odebrała zaledwie po jednym sygnale...

- No nareszcie! - pisnęła tak głośno, że aż musiałam na moment odstawić telefon od ucha. Jak babcię kocham, przez własną matkę stracę słuch... - Już myślałam, że cię jacyś terroryści porwali! Zawału prawie dostałam! Czy ty myślisz...
- Przepraszam, zapomniałam włączyć telefon. - wbiłam jej się w słowo, wychodząc z założenia, że jak nie teraz, to nigdy nie uda mi się wypowiedzieć chociażby pół zdania. Kto jak kto, ale mama potrafiła ciągnąć jeden temat w nieskończoność. - A byłam tak zmęczona, że usnęłam. - wytłumaczyłam się szybko, zanim zdążyła powrócić do swojego monologu.

W samą porę...

- Ciebie to tylko...  - westchnęła, a ja prawie widziałam jak kręci głową z politowaniem. - Wylądowałaś szczęśliwie, nic ci nie jest, ojciec cię odebrał? - niespodziewanie zaczęła zasypywać mnie pytaniami.
- Taaaaak. - jęknęłam. - Nie spałam na dworcu. - pozwoliłam sobie na żart, uśmiechając się mimowolnie. Po głośnym westchnięciu mamy uznałam, że właśnie przewróciła oczami.
- Dom się nie sypie, nie ma szczurów, karaluchy nie łażą po ścianach? - wyrzuciła, praktycznie na jednym wydechu. Więc nie ma się co dziwić, że na koniec głośno zaczerpnęła powietrza.

No jeszcze mi się udusi w rozmowie...

- Nie. - mruknęłam krótko. Przez wszystkie lata życia z własną mamą nauczyłam się, że lepiej nie wdawać się z nią w zbędne dyskusje. Ona i tak gada za nas dwoje...
- A... - zaczęła, a ja już oczami wyobraźni widziałam setkę rzeczy, którymi mnie zasypuje. I naprawdę nie miałam ochoty tego słuchać.
- Nic mi nie jest, żyję. - urwałam jej dalsze wymienianki.
- Masz dobre warunki? - spytała tylko.
- Idealne. - mimowolnie kiwnęłam głową. I przez późniejsze kilka sekund mogłam się wsłuchiwać w proces myśleniowy mojej rodzicielki. To zdecydowanie nie wróżyło niczego dobrego...
- A... ona? - wypaliła w końcu. Nie musiała precyzować, doskonale wiedziałam, że chodziło jej o nową wybrankę taty.
- Jest... - zawahałam się, zupełnie nie mając pomysłu co mogłabym powiedzieć. Po jednej rozmowie nie wiedziałam zbyt dużo, a nie mogłam też jej zbytnio wychwalać. Mama by się jeszcze obraziła, czy coś... - Ładna? - wydusiłam ostatecznie, a w odpowiedzi usłyszałam jak mama wypuszcza powietrze przez zaciśnięte zęby.

Głupia ja...

Zanim jednak zdążyłam jakoś naprawić sprawę czymś w stylu 'jak ładna to i głupia pewnie', donośny odgłos mojego brzucha rozdźwięczał po pokoju. I chociaż nikogo ze mną nie było, poczułam jak pokrywam się wstydliwym rumieńcem.

- Jezus Maria, nawet ja to słyszałam. - na moje nieszczęście i mama wyłapała ten okropny dźwięk. Aż przymknęłam oczy, czekając co znowu za poematy o tym wymyśli. - Głodzą cię tam, tak? Zamknęli w pokoju o chlebie i wodzie?
- Nie, po prostu spałam i nie miałam jak zjeść. - wyjaśniłam rzeczowo. - Nie histeryzuj, dobrze?
- Łatwo ci mówić, ja...
- Mamo, proszę cię. - wpadłam jej w słowo. - Uspokój się, okej? - poprosiłam. I już miałam wysnuć całą feerię wytłumaczeń, mój brzuch odezwa się ponownie. Wydawało mi się, że nawet głośniej niż poprzednio. - Ja chyba pójdę jednak coś zjeść... - stwierdziłam ostatecznie, powoli schodząc już z łóżka.
- Gdyby coś się działo... - urwała, zostawiając odpowiednie pole dla mojej wyobraźni.
- Zadzwonię wieczorem. - rzuciłam, mając nadzieję, że to jakoś przyspieszy cały proces pożegnania. Tak jakby to było takie łatwe z moją mamusią...
- No ja myślę. - żachnęła się. - Jeśli nie, powiadomię policję.
- Tak, tak. - mruknęłam nieobecnie. - Miłego dnia, mamo.
- Uważaj na siebie. - poinstruowała mnie i sama z siebie rozłączyła.

Odłożyłam telefon z poczuciem spełnionego obowiązku. Brzuch znowu donośnie się odezwał, ale i tak go zignorowałam. Mimo wszystko czułam się wymięta i to z tym postanowiłam sobie poradzić w pierwszej kolejności. Ziewnęłam i przetarłam twarz, wzrokiem szukając drzwi do tej mojej własnej łazienki. Bo tata chyba coś o tym wczoraj wspominał, nie...?

*

Do kuchni trafiłam po jakiejś półgodzinie błądzenia po tym bądź co bądź ogromnym domu. Kompletnie nie wiedziałam co gdzie jest, a wczoraj w ogóle nie pomyślałam o tym, że rozmieszczenie pokoi w tym domu może mi się przydać, żeby chociaż nie umrzeć z głodu w drodze do kuchni. Na całe szczęście nie umarłam. Chociaż kiedy już weszłam nieśmiało wgłąb pomieszczenia, brzuch bezzwłocznie i cholernie głośno dał o sobie znać, powodując, że naprawdę miałam ochotę umrzeć. Zwłaszcza, że Alisson krzątająca się przy kuchence, odwróciła się do mnie i uśmiechnęła szeroko.

No ale co ja poradzę, że to co pichciła, pachniało tak smakowicie...?

Mimo wszystko poczułam się jednak zawstydzona, o czym z pewnością świadczyły moje piekące od gorąca poliki. W razie czego spuściłam jeszcze wzrok, żeby nie musieć patrzeć na jej rozbawioną minę. Naprawdę, ostatnie czego było mi trzeba to wyśmiewanie z jej strony.

- Cześć śpiochu. - usłyszałam tymczasem. Aż się zdziwiłam jak miło i naturalnie w tej sytuacji zabrzmiał głos Alisson. Nawet przez moment nie poczułam się wyśmiana, czy coś. Ona po prostu się ze mną przywitała. Po prostu. Natychmiast zrobiło mi się tak jakoś miło i z rozpędu udało mi się podnieść wzrok, a nawet i blado uśmiechnąć. Niestety, gula w gardle skutecznie blokowała resztę moich odruchów. - Strasznie szybko wczoraj padłaś. - Alisson postanowiła nie przejmować się moją reakcją. I słusznie, przecież nie chciałam jej obrażać, ani nic. A w ramach podziękowania nawet uśmiechnęłam się szerzej. - Nie zdążyłam nawet zapytać czy chcesz coś na deser po kolacji...
- Em... Podróże męczą. - mruknęłam wymijająco. Bo co innego miałam powiedzieć? Dziwnym trafem moja zdolność logicznego myślenia wyparowywała przy obcych.
- Racja. - na szczęście Alisson usatysfakcjonowała ta odpowiedź, bowiem nawet się uśmiechnęła. - Jeśli chcesz coś do jedzenia, musisz trochę pobuszować po lodówce. - zaproponowała nienachalnie, przez co prawie nie miałam wyrzutów sumienia za mój poprzedni głodowy koncert. Chyba zaczynałam ją naprawdę lubić... Ale mimo wszystko jakoś dziwnie byłoby mi grzebać w czyjejś lodówce, więc nawet mimo głodu nadal stałam na środku kuchni jak ten ostatni debil, z poddenerwowania bawiąc się palcami. - Może akurat coś znajdziesz, bo niestety wczoraj Carl pochłonął pół garnka chińszczyzny. - zachęciła mnie jeszcze, tym razem odwracając się już do parującego garnka i zawzięcie w nim coś pomieszała. - Niby trzyma dietę, a na chwilę spuścić go z oka i całą kuchnię by pożarł... - pokręciła głową, a ja mimowolnie parsknęłam śmiechem.

Dieta według mojego ojca...

Przez moment przypatrywałam się zgrabnej sylwetce Alisson, która to tak uwijała się przy garnkach. Głupio mi było stać tu tak bezczynnie, ale jednocześnie chyba bałam się cokolwiek powiedzieć. Nie to, żeby Alisson była straszna. Wręcz przeciwnie, wyraźnie widziałam jak się stara. I jednocześnie jest przy tym całkiem naturalna, nienachalna, nie manifestowała się z tym, że to ona jest teraz narzeczoną taty, nie kazała mi mówić do siebie per "mamo". Nie czułam do niej pretensji czy niechęci tylko dlatego, że ojciec się z nią związał. Widziałam między nimi jakąś chemię, więc byłam spokojna.

Ale onieśmielała mnie. Krępowała mnie jak każda osoba, którą znam od niedawna. Po prostu źle się czuję w obecności nieznajomych. Żeby się oswoić potrzebuję trochę czasu. No i oczywiście rozmawiając się, czułam się, jakbym zdradzała mamę. Wszak Alisson zajęła jej miejsce. To tak, jakby bratać się z wrogiem...

I chociaż na początku może gdzieś tam nawet chciałam ją znienawidzić, wcale nie mogłam. Nawet jeśli była piękna, niegłupia i u boku taty. Jak w każdym dziecku, którego rodzice się rozwiedli tliła się we mnie kompletnie irracjonalna nadzieja, że jeszcze kiedyś się zejdą. Widok tej kobiety całkowicie ją ugasił. Ale nie mogłam przecież mieć jej za złe, że była tak uroczą osobą, że tata się w niej zakochał. Był szczęśliwy, zmieniał się na dobre dzięki niej. Miałam jej za to dokuczać? Nawet nie wiedziałabym jak...

- Może... Pomóc...? - mój dziwnie wychrypiały głos rozległ się w końcu po kuchni. Skrzywiłam się, słysząc jego piskliwość, a Alisson aż odwróciła się zdziwiona. Ale się uśmiechnęła. Przyjaźnie.
- Jeśli byłabyś tak miła. - skinęła głową. Niewiele myśląc podeszłam kilka kroków w jej kierunku i niepewnie stanęłam po jej lewej. Zapach jej perfum chyba mnie nawet otumanił.

Cholera, nawet pachniała niesamowicie. Czy ona ma jakieś wady...?

- Potrafisz kroić warzywa bez obcinania palców? - zapytała, jednocześnie wręczając mi całkiem niewielki nóż. Który prawie mi upadł, bo niezbyt stanowczo po niego sięgnęłam. - Wiesz, nie pytałabym, gdybym nie widziała co twój tata potrafi zwojować w kuchni... - sprostowała natychmiast, więc nawet nie poczułam się urażona. A nawet cicho się zaśmiałam, bo rzeczywiście pierdołowatość odziedziczyłam tylko i wyłącznie po tatusiu. - Cud, że jeszcze cały chodzi. - Alisson uśmiechnęła się pod nosem i pokręciła głową, po czym sprawnie podała mi dwie ogromne papryki. - W kostki, jeśli możesz. - poinstruowała mnie, a ja bez słowa wzięłam się za wydrążanie gniazda ze środka. Bo może i nie byłam specem w gotowaniu, ale moja mama była jeszcze gorsza, więc to na mnie spoczywał obowiązek gotowania. Wiedziałam już co i jak, głównie przez idiotyczne błędy, które wcześniej popełniałam.

- Wyjątkowo dzisiaj ładnie, prawda? - usłyszałam niespodziewanie, kiedy dostając granatową deskę, przymierzałam się już do pierwszego ciachnięcia. Prawie podskoczyłam ze strachu, ale nie chcąc tego pokazać, szybko spuściłam głowę, chowając się za kotarą z na pół związanych włosów. Kątem oka zerknęłam też za okno, by dokładnie upewnić się, że chodzi jej o pogodę. I chyba chodziło, bo widok osłonecznionego ogrodu praktycznie zapierał dech w piersi.
- Słonecznie... - stwierdziłam, skupiając się na papryce. Z moim sprytem nigdy nie mogłam być pewna kiedy nóż postanowi sobie mnie zaatakować. Na szczęście pierwsze ciachnięcie nie było dla mnie zgubne. Więc niezrażona, kontynuowałam szczęśliwą passę, krojąc paprykę na paski.
- Może jak na Polskę to nic takiego, ale w Anglii każdy niedeszczowy dzień jest świętem. Wkrótce się o tym przekonasz. - Alisson zaznaczyła wesoło. - Mam nadzieję, że wietrzny deszcz ci nie przeszkadza, co?
- Nie, nie... - pokręciłam głową, uparcie skupiając się na krojeniu, by nie musieć na nią patrzeć. Mimo wszystko w jej obecności czułam się dziwnie i nawet fascynująca rozmowa o pogodzie zmienić tego nie mogła.
- Zapowiadali słońce do końca tygodnia. - niezrażona, kontynuowała swój dźwięczny wywód, co raz mieszając coś w srebrnym garnku. - Mam nadzieję, że się sprawdzi, bo Carl ma urodziny za tydzień. - oznajmiła niespodziewanie. I chociaż na początku kompletnie nie wiedziałam o kim ona do mnie rozmawia, tak po chwili świetliście do mnie dotarło, że mój własny, rodzony ojciec ma na imię nie inaczej jak właśnie Carl.
- Oh... No tak. - mruknęłam nieobecnie, chociaż w środku aż mnie skręcało.

Nie ma co ukrywać, zapomniałam o urodzinach własnego ojca. Nie miałam prezentu, ba, nawet pomysłu, co mogłabym mu dać. Zazwyczaj wystarczały życzenia telefoniczne, jakaś typowa formułka, byleby pamięć pozostała. A teraz...?

Kurczę, jakbym nie miała dosyć problemów na głowie.

- Pewnie zaprosi paru znajomych z pracy, kilkoro sąsiadów... - Alisson zamyśliła się na moment, po czym uśmiechnęła się do własnych przemyśleń. Trochę mnie to zaniepokoiło, zwłaszcza, że wbiła we mnie swój czujny wzrok. - Będziesz miała idealną okazję, żeby poznać ich dzieci. U Bowserów jest chyba nawet dziewczyna w twoim wieku. Syn Anne też chyba gdzieś z tych lat. Powiem ci, że całkiem przystojny chłopak. - mrugnęła do mnie porozumiewawczo, a ja tylko spuściłam wzrok, rumieniąc się nieludzko.

Przystojny chłopak i ja. Tak, jasne.

- Ale pomożesz mi z tym całym przyjęciem, prawda? - widząc moje zażenowanie, natychmiast zmieniła temat. Miałam ochotę ją za to wycałować nawet i po stopach. - Nie to, żebym się tobą wysługiwała, po prostu...
- Pomogę. - kiwnęłam głową, kiedy zauważyłam jak Alisson zaplątała się we własnych tłumaczeniach. Doskonale wiedziałam co to znaczy. Na pewno nic przyjemnego. Alisson uśmiechnęła się promiennie w odpowiedzi, całą swoją uwagę poświęcając już intensywnemu mieszaniu cudownie pachnących składników w garnku. Akurat w momencie, kiedy ja skończyłam kroić ostatnią paprykę...
- Em. Jest coś jeszcze...? - zapytałam niepewnie, bojąc się spojrzeć na kobietę i ciężko oparłam się dłońmi o krawędzie blatu.
- Została cebula, ale to strasznie męczące. - stwierdziła, zabierając deskę z górą pokrojonej papryki sprzed mojego nosa i wrzucając wszystko na patelnię. - Z tym to sobie sama poradzę.
- Nie, mogę... - z całego serca próbowałam ją przekonać, że cebula to nic takiego, ale z moim cichym miałczeniem niewiele mogłam wskórać. Głos Alisson był tysiąc razy bardziej stanowczy i donośny.
- Nawet nie ma mowy. - prychnęła, praktycznie siłą odsuwając mnie od blatu. - Potem by mnie Carl wyklął, że cię zmuszam do płaczu. Jeśli chcesz możesz iść popoznawać okolicę. - Alisson uśmiechnęła się do mnie zachęcająco, kiwając głową na okno. - Tylko nie za daleko, wiesz... Po obiedzie mogę się z tobą przejść na mały spacer. - zaproponowała przyjaźnie.
- Dzięki... - kiwnęłam głową na odczepnego. No jak mnie tu nie chciała, to ja się narzucać nie zamierzałam... - To ja... Ten. - kiwnęłam dłonią za siebie, powoli wycofując się do wyjścia.
- Zawołam cię na obiad. - rzuciła. - Nie odchodź za daleko. - powtórzyła jeszcze, kiedy z dziwnym uczuciem opuszczałam już kuchnię.

*

Jakoś niespecjalnie spieszyło mi się do wychodzenia z domu, ale jakby nie patrzeć nie miałam innego wyjścia. Najwidoczniej czułam się zobowiązania do wypełnienia życzenia Alisson odnośnie mojego spaceru, nawet jeśli miałam większą ochotę na pójście na górę i zamknięcie się w pokoju z jakąś książką. No bo co ciekawego miałam do roboty w ogrodzie...?

Mimowolnie rozejrzałam się na boki, ogarniając wzrokiem obsypany słonecznymi promieniami równiuśki trawnik. Nic więcej. Trawnik, kilka drzew, parę krzaków różanych, jakiś składzik w samym kącie posesji...

Takie tło byłoby dobre do zabawy gdy miałam pięć lat i nieograniczoną wyobraźnię. Ale teraz? Nawet poopalać się nie mogłam, bo albo szlachetne Słońce by mnie zignorowało, albo poważnie podpiekło na raka. Nic do roboty, kompletnie nic...

Westchnęłam cichutko i wpakowałam dłonie w kieszenie o dwa rozmiary za dużych dżinsów. Z braku laku zaczęłam szurać noga za nogą wzdłuż ogrodzenia, aż coś niespodziewanie spadło mi na głowę i przez moment zamroczyło. Ale dzielnie utrzymywałam się na nogach.

- O Jezu... - rzuciłam zupełnie automatycznie, bowiem nic mnie nie zabolało. Sam fakt, że coś uderzyło wzbudził taką reakcję.

Zerknęłam na przedmiot, który wylądował tuż obok mojej lewej stopy obutej w czarnego trampka. Piłka do siatkówki. Przyleciała z lewej strony, zza wysokiego, drewnianego płotu, oddzielającego posesję ojca od jego sąsiadów.

- Przepraszam! - usłyszałam piskliwy głosik dobiegający stamtąd. Po chwili nad krańcem ogrodzenia pojawiła się blond głowa z dużymi, zielonymi oczami podkreślonymi makijażem. A była mniej-więcej w moim wieku... - Trafiło? - spytała z troską, wbijając we mnie uważne spojrzenie. W sekundę moje policzki rozświetliła promienista czerwień. Opuszczając z zażenowania głowę, byłam nawet gotowa zignorować dziewczynę, gdyby nie to, że czułam na sobie jej wzrok. Palący. Praktycznie poczułam się w obowiązku, żeby coś odpowiedzieć. Szkoda tylko, że zamiast krtani miałam jakąś kleistą papkę, która nie nadawała się zupełnie do niczego.

- Piłka...? - chrząknęłam w końcu, dla odwagi zakładając jeden z rozwichrzonych rudych kosmyków za ucho. - Tylko trochę. - wzruszyłam ramionami, patrząc na dziewczynę niepewnie. Ona tymczasem ledwo powstrzymała wybuch śmiechu. I zdecydowanie nie poczułam się z tym fajnie.
- Zagrasz z nami? - spytała niespodziewanie.
- Ja...? - zdziwiłam się szczerze, mimowolnie wskazując dłonią na siebie.

Serio mówiła, czy żartowała...?

- A widzisz tu kogoś innego? - blondynka zaśmiała się z lekka. - Chodź, nie gryziemy. Chociaż w zasadzie za nich odpowiadać nie mogę... - zamyśliła się na moment, po czym skrzywiła się jakby z bólu. - Ał, debilu, jak cię walnę... - syknęła do nieokreślonej osoby zza siebie i zanim mrugnęłam, już zdążyła odwrócić się do mnie z promiennym uśmiechem, ukazując rząd śnieżnobiałych, równiutkich ząbków.

Asertywność też niestety nie była do końca moją dobrą stroną w relacjach z nieznajomymi, więc ani się obejrzałam, a już zeskakiwałam z płotu na tamtą stronę. I wcale się nie zdziwiłam, że 'ta strona' wygląda prawie identycznie jak tamta. Podwórko było kropka w kropkę takie samo, nie licząc niewielkiego boiska do siatki na samym środku posesji.

- Jestem Quinn. - blondynka niespodziewanie pojawiła się przede mną i wyciągnęła ku mnie swoją szczuplutką, drobniutką dłoń.

Generalnie rzecz ujmując, cała była właśnie taka filigranowa. Nie liczyła więcej niż metr sześćdziesiąt, ani nie ważyła więcej niż 45 kilo. Niewysoka, smukła, dosyć dziewczyńska. Ubrana w krótką, sportową bluzkę, odsłaniającą płaski brzuch oraz dżinsowe szorty podkreślające zgrabność nóg. Stojąc przed nią poczułam się jak słonica w ciąży. W dodatku niemodnie ubrana, biorąc pod uwagę sprane dżinsy, szeroką koszulkę i jeden wielki kołtun na głowie.

- Queen? - zdziwiłam się, chociaż właściwie nie wiem dlaczego. Imię idealnie pasowało do tej emanującej pewnością siebie blondynki. Bo nawet jeśli była niższa to i tak czułam się jakby patrzyła na mnie z góry.
- Nie, nie królowa. - zaśmiała się perliście - Mała różnica w pisowni. A ty pewnie jesteś tą córką pana Sandersa?
- Em... Tak... Louise. - wybąkałam, przypominając sobie, że dziewczyna cały czas ma wyciągniętą ku mnie dłoń. Natychmiast ją uściskałam i uśmiechnęłam się z przestrachem.
- Mama mi mówiła, że bawiłyśmy się razem w jednej piaskownicy jak tu jeszcze mieszkałaś. - stwierdziła przyjaźnie.
- Cóż... bardzo możliwe.

Fakt, że być może kiedyś już z nią "rozmawiałam" (o ile trzylatki mogą się jakoś dogadać) nieco mnie ośmielił. Nie była taką znowu nieznajomą. Dzięki temu stać mnie było nawet na niewielki uśmiech.

- To Eithan i Chord. - blondynka niespodziewanie odsunęła się i odpowiednio wskazała na chłopaków stojących obok siatki. - Mój głupi brat i jego jeszcze głupszy kolega.
- Zabawne, naprawdę bardzo zabawne... -  zironizował natychmiastowo wysoki blondyn, na którego Quinn wskazała najpierw. Mieli identyczne oczy, wywnioskowałam zatem, że to on jest tym "głupim bratem".
- Grasz? - spytał drugi, uśmiechając się szeroko. A mi w sekundę każdy możliwy organ odpowiadający za myślenie, zupełnie się wyłączył.

Chłopak był wysoki, umięśniony tu i tam. Miał wyjątkowo interesujące czarne, dłuższe włosy, które połyskiwały w słońcu i czekoladowe, przepełnione radością oczy. Jeśli dodać do tego szeroki uśmiech, absolutnie odpływałam. Przecież to wszystko idealnie pokrywało się z tym, co zazwyczaj powtarzałam mamie, mówiąc o "idealnym" chłopaku.

Po prostu nogi zrobiły mi się nagle jak z waty. Całe szczęście stałam blisko płotu i w porę zdążyłam się o niego oprzeć. W przeciwnym razie już bym leżała.

- Nie.. tak tylko, na wf-ie. - mruknęłam, ledwo dosłyszalnie, nerwowo poprawiając włosy.

Boże, jak ja wyglądałam...

- To tak jak i ja. A i tak ich sama rozwalam 15 do 5... - Quinn posłała chłopakom tryumfujący uśmiech.
- W siatkówkę? - zdziwiłam się.

Jakim cudem można w pojedynkę grać z kimś w siatkę? Może i ja się nie znam, ale we trzy osoby trudno jest rozgrywać jakikolwiek mecz...

- Nie, czemu.? - Quinn popatrzyła na mnie zdziwiona. - Gramy w badmintona.
- Piłką do siatkówki? - spytałam piskliwie. Męska część zebranych wybuchnęła głośnym śmiechem. Poczułam się cholernie niepewnie i na policzki napłynęły mi rumieńce. Dopiero w tym momencie zauważyłam, że wszyscy dzierżą w dłoniach rakietki. - No... spadła... Za płot... Uderzyła mnie w głowę... - próbowałam się tłumaczyć.
- Nie, to tylko Chord wkurzył się, gdy stracili jeden punkt. I rzucił pierwszą rzeczą, która wpadła mu w ręce... - blondynka pospieszyła z wyjaśnieniami.
- Za co przepraszam. - brunet rzucił naprędce, posyłając mi śnieżnobiały uśmiech. Ukłonił się też jakby w moją stronę. No, tak jak na tych starych, kostiumowych filmach, które z lubością ogląda moja mama.
- Nie... spoko. Żyję. - mimowolnie odwróciłam wzrok, wbijając go w pierwsze lepsze drzewo na horyzoncie. Próbowałam też odwzajemnić gest, ale zapewne wyszedł z tego jakiś niewyraźny grymas. Niestety, trudno mi było powalić kogoś elokwencją, zachowaniem czy nawet gestem. Zazwyczaj moje postępowanie w takich sytuacjach sprowadzało się jedynie do wywierania na innych wrażenia o moim kompletnym kretynizmie.
- To jak, dołączysz? - - Eithan ewidentnie się zirytował. Odniosłam nieodparte wrażenie, że właśnie na mnie. Jednak trudno było mi orzec za co. Że im przerwałam? Że odciągałam uwagę od gry? Przecież nic takiego wielkiego nie zrobiłam...
- Nie wiem czy... Em. - urwałam, właściwie sama nie wiedząc co chcę powiedzieć.
- Nie daj się prosić.. Z twoją pomocą będę mogła ograć ich do zera. - Quinn w przeciwieństwie do brata mówiła łagodnie, bez zbędnej wrogości. Jej prośba zabrzmiała dosyć miło, a wiadomo jak to ze mną jest...
- To już raczej niemożliwe. Ale niech będzie. - Trochę się rozluźniłam. Stać mnie było nawet na niewielki uśmiech, który pogłębił się znacznie, gdy musiałam podejść do Chorda, by wziąć od niego rakietkę. Na miękkich nogach ominęłam słupek siatki i stanęłam obok Quinn.
- Przygotujcie się na klęskę... - blondynka rzuciła złowieszczo w ich kierunku i rzuciła im wymowne spojrzenie.

Ta to dopiero miała parcie na wygraną...

*

Było mi tak strasznie dziwnie siedzieć przy jednym stole z tatą i Alisson, i słuchać o tym jak wesoło rozmawiają na jakiś kompletnie obcy mi temat. Właściwie głupio mi było nawet patrzeć na którekolwiek, więc spokojnie siedziałam na swoim miejscu i grzebałam widelcem w potrawce, którą Alisson tak pieczołowicie wcześniej przygotowywała.

- Zapoznałaś się już z córką Bowserów? - ojciec po pięciominutowym streszczeniu dnia w pracy zwrócił w końcu na mnie swoją uwagę. Ponoć to była taka ich mała tradycja, żeby przy obiadokolacji opowiadać o swoim dniu.
- Hm, tak. Dogadałyśmy się. - mruknęłam wymijająco, biorąc w końcu niewielki kęs potrawki. Z trudem przeszedł mi przez gardło.

Nie, żeby mi nie smakowało. Wręcz przeciwnie, Allison gotowała nawet lepiej niż mama. Jej bliżej niezidentyfikowana potrawa była idealnie delikatna i rozpływająca się w ustach. Nie trzeba było pół godziny kroić jednego kawałka, jak to ostatnio musiałam się męczyć z większością specjałów mamy. Po prostu nie miałam apetytu.

- Grałyśmy trochę...  - rzuciłam jeszcze, bowiem tata nadal wpatrywał się we mnie oczekująco.

Na samo wspomnienie złapałam się za kolano.

Jak ostatnia sierota wywaliłam się, próbując odbić lotkę. Mówiłam, że nigdy nie byłam dobra w sportach, ale to przewyższało wszystkie upokorzenia, jakie kiedykolwiek sobie zaserwowałam. Na równej powierzchni, potykając się o własne stopy rozbiłam sobie kolano do tego stopnia, że nie mogłam zatamować krwi przez kolejne pół godziny. Na dodatek nie mogłam powstrzymać płaczu, bowiem tak nieprzyjemnie bolało...

Nie dość, że zaprezentowałam się jako kompetentna niezdara, to jeszcze wszystko wydarzyło się na oczach chłopaka, który niejako mi się spodobał. Nic więc dziwnego, że odebrało mi apetyt.

- Miła dziewczyna, prawda? - tata wprawdzie posłał Alisson porozumiewawcze spojrzenie, ale ta wyraźnie je zignorowała i uśmiechnęła się do mnie szeroko.
- Tak, tak. - bąknęłam pod nosem, wracając spojrzeniem w talerz przede mną. To było o wiele łatwiejsze niż patrzenie im w twarze.
- To jak, masz ochotę na ten spacer poobiedni? - Alisson była jednak niezrażona. - Pokażę ci okolicę, poopowiadam kto gdzie mieszka.
- Czemu nie. - kiwnęłam głową na odczepnego. Bo coś tak czułam, że po obiedzie rozboli mnie głowa od zmiany klimatu. - Ja... Em. Ja na razie pójdę do siebie. - nie czekając na niczyją odpowiedź, wstałam z krzesła. Może nieco zbyt gwałtownie, bo o mało go nie wywaliłam. Zdążyłam złapać jego oparcie w ostatnim momencie - Bardzo pyszne. - dodałam jeszcze, ze zwykłej grzeczności i okrążając stół wyszłam na korytarz, podążając po schodach do mojego pokoju.

Było mi trochę głupio, nie powiem. Nawet nie chciałam myśleć co pomyślał sobie tata, a już tym bardziej Alisson. Ale jakoś nie miałam ochoty tam siedzieć. Wolałam pobyć teraz sama. Albo przynajmniej zadzwonić do mamy.

Mimowolnie złapałam się za kieszeń, chcąc już wyciągnąć z niej komórkę. Jakież było moje zdziwienie, gdy kieszeń okazała się pusta. Druga tak samo. Przystanęłam gwałtownie, zastanawiając się co ja do cholery zrobiłam z telefonem, kiedy przypomniałam sobie, że zostawiłam go na półce w przedpokoju. Dokładnie w momencie, kiedy wleciałam do domu jak głupia, szukając czegoś na zatamowanie krwawienia.

Szybko zeszłam ze schodów, podchodząc do szafki praktycznie bezgłośnie. Miałam więc idealną okazję, żeby wyraźnie zrozumieć o czym tata z Alisson tak zawzięcie rozprawiają.

- ...nie lubi, prawda? - głos Alisson był przepełniony zmartwieniem. I mogłabym się oszukiwać, ale wiedziałam, że mówi o mnie. A to zdecydowanie wygrało z poczuciem, że nie powinnam podsłuchiwać. Więc zamiast pogonić z powrotem na górę, stałam jak stałam, wytężając jeszcze bardziej słuch.
- Musi się po prostu przyzwyczaić, daj jej trochę czasu. - tata westchnął głęboko. - Jest bardzo nieśmiała.
- Nieśmiała? - Alisson prychnęła. - Praktycznie w ogóle do mnie nie mówi.
- Jest taka jak ja, pamiętasz? Musi się oswoić.
- A kiedy zamierzasz jej powiedzieć?
- Jak już się oswoi.
- Przestań sobie żarty stroić. - głos Alisson zabrzmiał złowrogo. - Z twoim tempem prędzej sama zauważy. Długo nie poukrywam, że jej rodzeństwo rośnie.
- Porozmawiam z nią jeszcze w tym tygodniu, dobrze? O ślubie też. Nie martw się.

Dosłownie padłam. Nie wiedziałam nawet co mam myśleć, czy oddychać.

Rodzeństwo?
Ślub?

I co kurczę jeszcze...?


***
PS: DZIĘKUJĘ ZA PONAD 100000 WYŚWIETLEŃ! Aż nie mogę się napatrzeć :). Jesteście kochane, że chcecie odwiedzać ten mój blog :). Dziękuję ;*

czwartek, 6 marca 2014

Jeden.

Przepraszam za długość i za brak akcji, ale ze swoim pisaniem muszę przejść nudny, wyjaśniający początek. Mam nadzieję, że czytając to nikt nie uśnie :).
***

- Lizka, nie denerwuj mnie. - kiedy wychodziłam z domu z ostatnią walizką, mama spojrzała na mnie ze złością w oczach i aż zmarszczyła nos z niezadowolenia. - Znowu te podartusy? - skinęła dłonią na moje spodnie. Odstawiając bagaż na bok, automatycznie spojrzałam za jej gestem, przypatrując się uważnie czarnym, spranym i niestety już podartym na kolanach dżinsom. Moim skromnym zdaniem były fajne. Więc gdy tylko znów spojrzałam na mamę uśmiechnęłam się niewinnie i wzruszyłam ramionami. - Czy my pod mostem mieszkamy, że musisz chodzić w takich rzeczach? - mama westchnęła zupełnie jakbym...no nie wiem co i z nerwów aż przeczesała swoje blond włosy długimi palcami.
- Czepiasz się, wiesz? Są wygodne. - prychnęłam, z powrotem ściskając rączkę walizki w dłoni i podeszłam powoli do samochodu, stękając przy tym jak przy porodzie.

Rany, ale to było ciężkie...

Westchnęłam z ulgą, stawiając w końcu walizkę na ziemi. Zanim zdążyłam nawet mrugnąć, mama podniosła ją jak gdyby nigdy nic i z lekkością wrzuciła torbę na ostatnie wolne miejsce w bagażniku. Normalnie szczęka mi opadła.

Skąd ona ma tyle siły?!

Z oczami niczym pięciozłotówki obserwowałam jak ta bądź co bądź niższa ode mnie kobieta jak gdyby nigdy nic poprawia ułożenie toreb i spokojnie zamyka bagażnik. A gdy głuchy trzask rozległ się po okolicy, odwróciła się przodem do mnie i znów skrzywiła się z niesmakiem.

- Wyglądasz w nich jak żul. - oznajmiła poważnie. - Idź się przebierz, bo jak Boga kocham, nigdzie z tobą nie pojadę.
- Mamo, wszystkie spodnie pakowałam jako pierwsze, więc leżą na dnie walizki. - jęknęłam z pretensją tonem obrażonej na świat nastolatki. Miałam prawo? Miałam. Byłam w końcu nastolatką. - Serio mamy na to czas? - spytałam, wewnętrznie szczęśliwa, patrząc na cierpiętniczą minę mamy.
- Ty mnie dziecko doprowadzasz do ostateczności. - westchnęła ciężko i przewróciła oczami. Ja tymczasem uśmiechnęłam się szeroko, zadowolona z wygranej bitwy.

Można zagadać mamusię? Pewnie, że można.

- Wszystko wzięłaś? - usłyszałam niespodziewanie, kiedy mama rozglądała się wokoło jakby czegoś szukała. Poczułam się przytłoczona wizją kolejnej wymienianki setki rzeczy, które miałam zabrać na ten swój długo oczekiwany pobyt w Anglii. Przecież moja mamusia z góry uznała, że tata nie zapewni mi odpowiedniego bytu i spakowała pół mieszkania. Zupełnie jakbym w Anglii w żadnym sklepie nie miała dostać pasty do zębów. Serio, miałam ich aż trzy w walizce.
- Wszyściutko. - uśmiechnęłam się tylko, mając cichą nadzieję, że to uspokoi moją rodzicielkę. - Cały pokój w trzech walizkach.
- Ale... - mama zmarszczyła czoło i wskazała na największą walizkę, którą sprytnie schowałam za krzakiem.

Ups... Następnym razem szukam lepszej kryjówki.

- Tej nie biorę, widziałam co tam jest. - zaznaczyłam uparcie, przypominając sobie moment, kiedy przez przypadek zauważyłam, że wewnątrz niej są same poszewki. To już nawet przesada nie była... - Pościeli mi tam chyba nie zabraknie. - rzuciłam lekko, patrząc z obawą jak mama niebezpiecznie zbliża się do walizki. Ale na szczęście tylko zaniosła ją do domu, zamykając do na cztery spusty i wracając z powrotem pod samochód. - A jeśli nie, to poszukam jakiegoś ładnego kartonu pod sklepem... - pozwoliłam sobie na żarcik, który mama skwitowała morderczym spojrzeniem. - Oj żartuję przecież, nie patrz się tak. - zaśmiałam się delikatnie. Mamy to jednak nie wzruszyło. - Jak wezmę za dużo bagażu to mnie potem nie wpuszczą do samolotu.
- No i bardzo dobrze! - mama westchnęła krzykliwie, okrążając nasz stary, sfatygowany samochód i otwierając drzwi od strony kierowcy, nachyliła się przez fotel do schowka, najprawdopodobniej szukając dokumentów. Co mogłam wnioskować po szmerach papieru i cichych przekleństwach. - Najchętniej to w ogóle nigdzie bym cię nie wypuszczała.
- Chcesz żeby cię wywalili z roboty? - zauważyłam logicznie, z niecierpliwości opierając się tyłem o drzwi pasażera. Wiedziałam, że to może tylko jeszcze bardziej zdenerwować mamę, ale przecież to nie była moja wina, że dostała zlecenie na drugim końcu Polski i musiała go pilnować. - Sama na miesiąc tu nie zostanę. Jakbyś w razie zapomniała, jestem trochę nieletnia. - rzuciłam w nicość, wznosząc oczy ku niebu. Blask majowego błękitu natychmiast mnie poraził, więc ściągnęłam zza dekoltu moje magiczne okularki i wsunęłam je na nos.

Od razu lepiej...

- No właśnie! - aż drgnęłam, kiedy mama niespodziewanie stanęła obok mnie, przerzucając w dłoniach i kluczyki do samochodu, i dowód rejestracyjny, i prawo jazdy. - Nie masz nawet jeszcze szesnastki, a już się będziesz rozbijać samolotem do innego kraju. - rzuciła mi ostrzegawcze spojrzenie. - Chyba zwariowałam, że się na to zgodziłam. - pokręciła głową, znowu całą uwagę skupiając na rzeczach w swoim uścisku.
- Mamo, przestań. - jęknęłam, mając już dość słuchania setny raz tej samej śpiewki. - Nie będę tam sama.
- No pewnie. - prychnęła, znowu marszcząc nos. - Twój ojciec będzie przesiadywał w biurze do nocy, a ty będziesz zdana na łaskę tej jego... narzeczonej. Fantastyczne towarzystwo. - zironizowała, kręcąc głową z politowaniem. Tylko przewróciłam oczami.

Ależ ona była uparta...

- Nie zaczynaj. - ucięłam wszystkie dalsze dyskusje i sięgnęłam dłonią do drzwi za mną, odchylając je nieco. - I jedźmy już, bo się jeszcze tylko spóźnię! - rzuciłam niecierpliwie, prawie pakując się już do środka.
- A zamknęłaś dom? - moja rodzicielka skutecznie mnie jednak zatrzymała, zamiast do samochodu, kierując się pod drzwi mieszkania. No jakby zapomniała, że pięć minut wcześniej sama to zrobiła!
- Zamknęłam, chodź już. - postanowiłam nie wdawać się w żadne niepotrzebne dyskusje. Ale mamusia jak zwykle mi nie uwierzyła, podchodząc pod dom i szarpiąc kilka razy za klamkę. - No mamo!
- Zawsze warto się upewniać. - wróciła po sekundzie, uśmiechając się niewinnie. - I nie rób takiej miny, bo ci tak zostanie. - kiedy mnie mijała, bezczelnie zmierzwiła mi włosy. Przewróciłam tylko oczami i wpakowałam się sprężyście do auta, od razu zapinając pasy.

Mama tymczasem zajęła miejsce kierowcy. Jak zawsze, przelotnie zerknęła w lusterko, sprawdzając stan swojego makijażu, po czym jej czujny wzrok padł na mnie.

- Pieniądze masz? - zapytała takim tonem, jakby z góry założyła, że ich nie wzięłam.

No dzięki mamusiu, naprawdę.

- Mam. - kiwnęłam cierpliwie głową.
- Telefon?
- Mam.
- Laptop? - skinęłam dłonią na tylne siedzenie, gdzie spokojnie spoczywała czarna torba. - Bilety? - automatycznie klepnęłam się po kieszeni. I zamarłam, kiedy absolutnie niczego nie wyczułam po palcami.

Co jest...?

Z paniką zaczęłam się macać po wszystkich możliwych kieszeniach, aż w końcu dotarłam do tej właściwej. Tylnej. Prawej.

Uff.

- Są. - wyjęłam je stamtąd na wszelki wypadek i zaprezentowałam ładnie mamie. Która patrzyła na mnie jak na ostatnią pierdołę.
- Ja nie mam pojęcia jak ty sobie tam sama poradzisz. - pokręciła głową, mocniej zaciskając palce na kierownicy.

No bez przesady, przecież nie byłam dzieckiem!

- Mówiłam ci... - zaczęłam cierpliwie, ale natychmiast weszła mi w słowo.
- Moje jedyne dziecko wyjeżdża do obcego kraju na tyle czasu i jest zdane na łaskę tych... ludzi. - ostatnim słowem prawie splunęła, marszcząc złośliwie nos. Przewróciłam oczami, czekając aż w końcu mama odpali samochód i nareszcie stąd wyjedziemy. Doczekałam się dopiero po kilku sekundach, bo oczywiście mama zła to mama powolna. Jakby przekręcenie kluczyka w stacyjce rzeczywiście potrzebowało takiego skupienia...
- To jest wciąż ten sam kontynent i prawie ta sama strefa czasowa. - zaznaczyłam, wzdychając z ulgą, kiedy nareszcie ruszyłyśmy. Oczywiście nie dojechałyśmy za daleko, bowiem jedynie do skraju podjazdu. Jak na złość, ulicą zaczęły przemykać niezliczone ilości samochodów. - Nikt mnie tam przecież nie ugryzie.
- A wiadomo? - mama skupiona wgapiała się przez przednią szybę, szukając dogodnego momentu na wyjazd. - Anglicy to popieprzony naród...
- Mamo! - pisnęłam, czując się urażona za całą narodowość angielską. Przecież jakby nie patrzeć w połowie należałam do nich.
- Nic nie mówię. - jęknęła kapitulacyjnie.

Nie minęła nawet sekunda, jak w końcu udało nam się wyjechać. Mama już chyba obrażona na amen nie zamierzała się do mnie odezwać słowem. Włączyłam zatem radio, by zagłuszyć tą niezręczną ciszę. Akurat leciała najnowsza piosenka Rihanny. Podrygując nogą w jej rytm, uchyliłam delikatnie okno, pozwalając by ciepłe, wczesnomajowe powietrze opanowało samochód. Ściągnęłam też okulary z nosa i przekręcając je w dłoniach, przytuliłam czoło do okna, obserwując mijane zielone krajobrazy mojej miejscowości.

Mama oczywiście wszystko wyolbrzymiała. Niestety zawsze tak było, gdy w grę wchodził ojciec. Wciąż uważa, że tata zechce mnie odebrać, nastawić przeciwko niej, czy coś w tym stylu. Jakby mnie nie wychowywała samotnie od 10 lat...

Tak, moi rodzice są rozwiedzeni. Powód? Niezgodność charakterów.

Tata zawsze był spokojnym, statecznym, może nieco powściągliwym facetem. Typowy Anglik. Mama natomiast to wulkan energii, żywa i cholernie uparta. Przeciętna Polka. Gdzie mogli się spotkać, jakim cudem przypadli sobie do gustu - nie mam pojęcia. Wiem jedynie, że mieli wtedy jedynie po 17 lat - okres burzy i naporu, kiedy robi się takie różne głupoty. Z tych różnych głupot powstałam ja. Dzieło jednorazowego zapomnienia się dwójki nastolatków.

Oczywiście musieli się pobrać, sprawa wyższego honoru. Dziadek, to znaczy tata mamy, wymusił to na przyszłym zięciu ze strzelbą w dłoni. Cóż, taki sam narwaniec jak mama.

Po ślubie rodzice wyjechali do Anglii. Zamieszkali z dziadkami, tata znalazł jakąś dorywczą pracę, kontynuując jednocześnie naukę. Ponoć wtedy nawet się dogadywali. Ale wtedy urodziłam się ja.

Zaczęły się kłótnie o to, kto ma wstawać w nocy i inne takie dupersztyki. Chodzili nabzdyczeni, ale wciąż się tolerowali. Jednak gdy skończyłam 3 lata, mamie trochę puściły hamulce. Chciała nadrobić stracony czas i zaczęła bujać się po imprezach, niejednokrotnie zakrapianych. Wracała nad ranem, czasem też i wcale. Podobno nawet wyrywała jakichś gachów.

Ojciec w końcu się wkurzył. Była ostra awantura, po której mama spakowała się, wzięła mnie, zapewne na złość mężowi i wróciła do Polski. Rozwód odbył się szybko, tata nie chciał się włóczyć po sądach. Zresztą znając temperament mamy wiedział, że postawi na swoim i dostanie opiekę nade mną. Chciał oszczędzić sobie nerwów. Odpuścił. Został w Anglii, ukończył szkołę, zdobył dobrze płatną pracę. Dwa lata temu spotkał też swoją, jak mówi "drugą połówkę".

Natomiast mama utrzymywała nas jedynie z wysokich alimentów. Jako, że nie posiada wykształcenia, długo nie mogła znaleźć sobie pracy. Jako sekretarka zatrudniła się z wyższej konieczności, ale ciągle narzeka, że długo tam nie wytrzyma. I tak wszystko robi za swojego szefa, właśnie tak jak wyskoczyło z tą delegacją. To ona musi pojechać i wszystkiego dopilnować, bo szef musi poświęcić swój cenny czas na wakacje na Hawajach. Poza tym moja mama nadal jest sama. Co prawda, szuka. Ale są to znajomości na góra dwa tygodnie. Często porównuje się z osiągnięciami taty i mówiąc szczerze, wypada blado. Dlatego nawet słowo o nim mocno ją frustruje.

A teraz, gdy miałam u niego spędzić całe cztery miesiące, zaczęła szaleć już po całości. Gdyby mogła w ogóle nie prosiłaby go o pomoc, nie bez powodu przecież swojego czasu starała się utrudnić nam kontakty. Ale miała pracę. Świeżą. Skoro szef poprosił ją o zastąpienie go przez miesiąc przy robotach na drugim końcu Polski nie mogła odmówić. Ale nie mogła też zostawić mnie samą w domu, zwłaszcza, że byłam niepełnoletnia.

Dziadków już nie miałam, znajomi mamy ograniczali się do jej byłych facetów. No i tak mama musiała nagiąć swoją dumę i poprosić o pomoc ojca. Tata zgodził się chętnie, szybko załatwił mi szkołę do której miałam chodzić jeszcze przez miesiąc. Przecież jako trzecioklasistka gimnazjalna nie mogłam tak po prostu olać edukacji przez wyjazd. A ja się uparłam, że zostanę jeszcze na wakacje. Tak z czystej ciekawości. Bowiem w Homes Chapel, mieścinie gdzie mieszka tata, nie byłam odkąd mama stamtąd ze mną wyjechała. A ja byłam jej bardzo ciekawa...

- Lizka, skup się. - usłyszałam niespodziewanie i aż drgnęłam przestraszona. - W ogóle mnie nie słuchasz
- Przepraszam. - rzuciłam kompletnie automatycznie. I tak dokładnie wiedziałam, co mi tłumaczyła. Mam być grzeczna, kulturalna, w miarę możliwości miła dla "nowej partnerki ojca", rozsądna. Mam uważać na nieznajomych, sprzątać po sobie i tak dalej i tak dalej, żeby pokazać jak to dobrze mnie wychowała.
- ... żeby nie było, że wychowałam cię na jakiegoś chama.
- Tak, mamo wszystko wiem. - przytaknęłam spokojnie, nawet nie odrywając wzroku od krajobrazów za oknem.

Teraz tylko wytrzymać do lotniska...

*

- Na pewno chcesz tam lecieć? - mama spojrzała na mnie uważnie. Jej wzrok wyraźnie mówił "OLEJ TO, BŁAGAM." Tylko, że ja olewać tego nie zamierzałam... - Jeśli nie, powiedz tylko słowo. Mogę zrezygnować z tego wyjazdu...
- ...i wywalą cię z pracy. - dokończyłam za nią. - Nie, dziękuję. Poradzę sobie.
- Możesz jeszcze zmienić zdanie.
- Mamo, przestań. - jęknęłam cierpiętniczo, zaciskając dłoń na barierce schodów, które dzieliły mnie od wejścia do samolotu. - Jestem już na lotnisku, zaraz wsiadam w samolot. Nikt mnie nie porwie, nie zgwałci, nie okradnie. Będzie dobrze.

Mama gwałtownie pobladła. Niepotrzebnie bawiłam się w te wymienianki... Tym zdecydowanie jej nie uspokoiłam.

- Muszę już iść. - rzuciłam naprędce, nim domyśliłaby się przywiązać mnie do kaloryfera.
- Ale pamiętaj, że... - zaczęła, więc westchnęłam cierpliwie.
- Wszystko pamiętam. - kiwnęłam głową najpoważniej jak tylko umiałam. - Żadnych wyskoków, żadnego alkoholu, żadnych narkotyków i żadnych chłopaków. - powtórzyłam w skrócie to, czego podobno nie było mi wolno.
- Luluś... - mama spojrzała na mnie czule i nim się zorientowałam, uwięziła mnie w tych swoich długich, tyczkowatych rękach. Aż jęknęłam.

Ona naprawdę ma parę w rękach...

- Udusisz mnie. - sięgnęłam dłońmi do jej ramion, próbując jakoś złapać bądź co bądź potrzebny mi do życia oddech.
- Przepraszam. - mama w końcu zwolniła uścisk i popatrzyła na mnie smutno.
- To ja już idę, tak? - przyjrzałam się jej uważnie. Minę miała nietęgą, oczy jej się zaszkliły. Jeszcze by tego brakowało, żeby na środku lotniska zaczęła płakać! - Zadzwonię jak tylko wyląduję. - zapewniłam jeszcze, nadal nie ruszając się z miejsca.

Mama jedynie pokiwała głową i delikatnie uniosła kąciki ust. Wzięłam to za dobry omen. Cmoknęłam ją w policzek i nie oglądając się za siebie ruszyłam nareszcie ku odprawie.

*

Już wiem, że nie lubię latać.

Zawsze dziwiłam się, gdy ludzie tak narzekali na ten środek transportu. Przecież to coś podobnego jak autobus, z tą małą różnicą, że nie można sobie wysiąść w połowie drogi. Obecnie już zdałam sobie sprawę, że to tak nie działa.

Osobiście posiadam okropny lęk wysokości. Boję się wejść na balkon, znajdujący się na wysokości pierwszego piętra. Od razu mam wrażenie, że wszystko się zawali. A na moje nieszczęście dostałam miejsce przy oknie. Gdy tylko spojrzałam w dół...

Brrr.

W dodatku obok mnie zasiadł jakiś otyły facet w średnim wieku, który okropnie śmierdział potem. Nie dość, że niemalże zostałam wciśnięta w ścianę samolotu dzięki jego gabarytom, to jeszcze postanowił się trochę przespać. Chrapał jak mały traktorek, co nie do końca było mi na rękę. Nawet przez słuchawki słyszałam to jego tarkotanie.

Ale najgorszy był ten bachor za mną. Ciągle kopał tymi swoimi tyczkowatymi przyszczepami w tył mojego siedzenia, wielce zadowolony z zabawy. Próbowałam zwrócić uwagę jego matce, żeby jakoś ujarzmiła to diabelskie nasienie, ale zostałam skarcona spojrzeniem. Zupełnie jakbym to ja zrobiła coś niestosownego.

I jeszcze to lądowanie...

Żołądek przekręcił mi się kilkanaście razy, gdy opuszczaliśmy się na płytę lotniska. Dobrze, że nie skusiłam się na "apetyczne" specjały, które proponowała mi stewardessa. W przeciwnym razie wszystko wylądowałoby na koku eleganckiej pani siedzącej przede mną.

Tylko 2 godziny lotu, a czułam się zmęczona jakbym co najmniej przez ten cały czas kopała doły. Jedyne na co miałam ochotę to gorący prysznic i łóżko z delikatną, pachnącą pościelą. Nie było to takie nierealne, ale czułam się, że gdyby się ziściło, byłoby to niczym urzeczywistnienie najskrytszych marzeń. Taki błogi raj.

Lecz zanim miałam się znaleźć w tym błogim raju, musiałam przejść pół lotniska, odebrać bagaż i rozejrzeć się za tatą. A będąc tak wykończoną, wydawało mi się, jakby to trwało całe wieki, a nie jedynie kilkanaście minut, po których upływie znalazłam się nareszcie w miejscu, gdzie miał na mnie czekać tata.

Niestety, tłum był ogromny i nigdzie nie widziałam rudawego, eleganckiego mężczyzny, jakim zapamiętałam go z ostatniego spotkania rok temu. Chodziłam w kółko, jak porzucony szczeniaczek i nie bardzo wiedziałam co mam ze sobą zrobić. A co jeśli tata pomylił terminy? Albo ja wsiadłam nie do tego samolotu?

W końcu zrezygnowana usiadłam na jednej z walizek. Były one tak ciężkie, że nie miałam siły ich dźwigać. Po prostu zaczekam.

Z nudów zaczęłam obdzierać paznokcie z na pół już znikającego lakieru. Zawsze jakieś zajęcie... Ale przynajmniej pozwoliło mi wyłączyć się na te kilkanaście minut, które minęły nim zorientowałam się, że tłum się przerzedził, a mój tata z szerokim uśmiechem na ustach już do mnie zmierza.

Wyglądał jak w mojej pamięci. Średniego wzrostu, średniej sylwetki, o poczciwej twarzy z roztrzepanymi ni to brązowymi, ni to rudawymi włosami z ciepłymi, zielonymi oczami. Zdziwiłam się, że nie był ubrany jak zwykle poważnie, elegancko i tak dalej, jak przystało na prezesa. Teraz miał na sobie kraciastą ciemnozieloną koszulę i...

ZARAZ, ZARAZ. Ja śnię, czy serio widzę swojego tatę w dżinsach...?

Byłam w takim szoku związanym z jego luźnym ubiorem, że nawet nie zorientowałam się kiedy tata podszedł do mnie i mocno uściskał. Co ja gadam, prawie mnie podniósł!

- Skarbie, jak ty urosłaś... - rzucił wesoło, oczywiście po angielsku, ogarniając wzrokiem pobieżne zmiany w moim wyglądzie. Poczułam się trochę dziwnie, więc natychmiast spłonęłam rumieńcem. - Czym oni cię karmią w tej Polsce, co? - zaśmiał się. - No patrz, jesteś prawie równa ze mną. - stanął przy mnie bokiem, jakby się ze mną mierząc. I rzeczywiście musiałam przyznać, że jeszcze kilka centymetrów i przerosłabym własnego ojca... - Zaczynam czuć się jak krasnal...
- Przynajmniej schudłeś, więc nie ma szans, żeby ktoś pomylił cię z piłką. - zaśmiałam się nerwowo, próbując wytłumić dziwny ucisk niepewności.

Przecież rozmawiałam z własnym ojcem, no...

- Nie ma to jak wsparcie od własnego dziecka... - tata tylko pokręcił głową. - Ale nieźle wygląda, prawda? - poklepał się z zadowoleniem po brzuchu. - Zacząłem ćwiczyć. - stwierdził z szerokim uśmiechem.
- I nic cię nie połamało? - spojrzałam na niego z uwagą.
- Nawet nie. - odparł wesoło. - Alisson mi dużo podpowiedziała. - wyjaśnił, a ja poczułam nerwowe ukucie gdzieś w środku. Było mi dziwnie myśleć, że za chwilę poznam narzeczoną mojego ojca.

No dajcie spokój...

- Ona bardzo się denerwuje twoim przyjazdem. - tata niespodziewanie zniżył głos do szeptu, jakby zdradzał mi jakąś tajemnicę. - Boi się, że możesz jej nie polubić.
- Jeśli nie zieje ogniem i nie każe mi przebierać grochu z popiołem, to myślę, że się dogadamy. - zażartowałam, próbując tym samym przykryć swoje zdenerwowanie. Uśmiechnęłam się nawet sztucznie, jakoś tak podejrzanie unikając wzroku taty. - Przyjechała z tobą? - zapytałam niby niezobowiązująco, patrząc spod grzywki na jego reakcję. Uśmiechnął się.
- Nie, miała wizytę u lekarza. - wyjaśnił, sięgając po jedną z walizek, na której siedziałam. Od razu się skrzywił. - Matko droga, co ty tam masz, kamienie? - jęknął głucho, podnosząc walizkę dopiero za drugim razem. Z drugą poszło mu gorzej. A przy trzeciej w ogóle musiał się nieźle namęczyć... - Mogłem ci powiedzieć, że w Anglii też mamy ich sporo... - spojrzał na mnie z urazą, kiedy obładowany ruszył prawdopodobnie do wyjścia. Natychmiast poczułam się głupio z tą swoją jedną torbą z laptopem na ramieniu, ale jakoś dziwnie było mi proponować pomoc. Więc posłusznie szłam za tatą, przygotowana do ewentualnego jego upadku.

No nie da się ukryć, podejrzanie się chwiał...

- Nie ja pakowałam. - obroniłam się, wzruszając ramionami.
- I wszystko jasne... - tata uśmiechnął się pod nosem i zaraz potem skrzywił znowu, kiedy jedna z walizek zachybotała się niebezpiecznie.
- Chyba musisz zaostrzyć trening. - zażartowałam, tak dla rozluźnienia sytuacji.
- Ja ćwiczę dla zdrowia, nie dla noszenia ciężarów. - rzucił. - Po drodze wstąpimy do sklepu i kupimy ci jakąś walizkę na kółkach, co? - spojrzał na mnie z rozbawieniem. Będzie na przyszłość.

*

Podróż samochodem w godzinach szczytu przez centrum Manchesteru to wymęczająca sprawa. Jechaliśmy żółwim tempem, co chwila stając na jakichś światłach. Potem półgodzinny korek z niewiadomych przyczyn. I znów ślimaczenie się w długaśnym rzędzie samochodów.

Postanowiłam wykorzystać ten czas na spanie. Niestety, w tłumie śpieszących się ludzi nie dało się. Wciąż ktoś trąbił, wykrzykiwał niecenzuralne słowa w stosunku do innych, bądź po prostu słuchał głośno muzyki dla zabicia czasu. Zgiełk jakiego jeszcze nie doświadczyłam.

Zdrzemnąć udało mi się dopiero, gdy wyjechaliśmy z miasta, kierując się na Homes Chapel, gdzie znajdował się dom taty. Niestety, to nie trwało długo. Tu nie było takiego ruchu i kilkadziesiąt kilometrów pokonaliśmy w zawrotnym tempie. Albo mi się już czas poprzestawiał... W każdym bądź razie wydawało mi się, że odkąd zamknęłam oczy, aż po moment w którym usłyszałam głos taty minęło jedynie kilka sekund...

- Lou... Jesteśmy na miejscu. - dosłownie znikąd, z czarnej przestrzeni poczułam nagle delikatne szarpanie za ramię.

Kurczę, spałam jedynie kilka sekund i już... Gdzie jest moje łóżkoooooooo?

Ziewnęłam szeroko, otwierając oczy, by jakoś ocenić sytuację. I pierwsze co mi się rzuciło to rozbawiona twarz taty, który właśnie mnie budził.

- Oh, przepraszam... - natychmiast poprawiłam się na fotelu pasażera, nawet prostując kręgosłup. Automatycznie założyłam kilka kosmyków włosów za ucho i wbiłam przepraszające spojrzenie gdzieś za tatę. No bo przecież, że nie w jego twarz... - Tak mi się jakoś...
- Doskonale rozumiem, mnie też podróże tylko męczą. - tata uśmiechnął się jedynie i po chwili wysiadł z samochodu. Odpinając pasy, natychmiast poszłam w jego ślady, zatrzymując się tuż obok jego boku, gdy stanął tuż obok samochodu. - I jak, podoba ci się? - zapytał, kiwając głową na dom.

Zapytana, przyjrzałam się budynkowi dokładnie. Był dwupiętrowy, ceglany. Z wielkimi, brązowymi okiennicami, z kwiatkami na parapetach. Z zadbanym ogródkiem, w którym rosły m.in. czerwone róże. Z równiutko przyciętym, soczystozielonym trawnikiem. Z jabłonią po lewej stronie, z którego zwisał gruby sznur zawiązany na oponie. Z szarym chodnikiem, prowadzącym do marmurowych schodków przed białymi drzwiami.

To tu spędziłam te dwa miesiące, kiedy byłam rodowitą angielką. To na tej oponie zwisałam, aż mi było niedobrze. To z tych schodów skakałam, myśląc, że wysokość jest ogromna. To na tym chodniku kilkadziesiąt razu pozdzierałam kolana, aż do krwi. To na to drzewo wpadłam, wybijając górną jedynkę. To tutaj miałam jeszcze pełną, w miarę szczęśliwą rodzinę...

Taaak.

- Dokładnie taki jak zapamiętałam. - uśmiechnęłam się nerwowo, maskując dziwne emocje kołatające się wewnątrz mnie. Tata tymczasem odwzajemnił gest, tylko, że w jego przypadku było to jak najbardziej naturalne.
- Chcesz się rozejrzeć? - spytał, przyglądając mi się uważnie.
- Najlepiej po moim pokoju. - kiwnęłam głową.
- Proszę bardzo. - gestem zaproponował, bym poszła przodem. Więc ruszyłam na tych swoich drżących przyszczepach w kierunku domu. Czułam się dziwnie, otwierając drzwi i wchodząc do środka. Jakaś taka niepewność mnie dopadła. I dziwna tęsknota za swoim domem. Tym w Polsce.

Ale dziewczyno, nie załamujemy się, odkładamy emocje na bok...

- Aly, jesteś? - tata zawołał donośnie, gdy tylko wszedł za mną. Odpowiedziała mu jedynie cisza. Zatrzymałam się jakoś tak automatycznie w tym niewielkim korytarzyku, w którym się znalazłam i spojrzałam na tatę z niepewnością. - Chyba jeszcze nie wróciła... - wyjaśnił, uśmiechając się.

Tak tato, to mi dużo powiedziało co mam robić dalej...

- Na górę. - pokierował mnie w końcu gestem ku schodom i automatycznie, chociaż powoli ruszyłam w tamtym kierunku. Tata zaraz za mną. - Alisson specjalnie przygotowała ci pokój. Wiesz, jest dekoratorką wnętrz. - uśmiechnął się. Dobrze wiedzieć... - Wypytywała mnie o różne rzeczy, żeby się upewnić, że ci się spodoba. - rzucił, zatrzymując się w końcu na tym pierwszopiętrowym korytarzu przed brązowymi drzwiami, które zgrabnie otworzył. Gestem zaprosił mnie do środka, więc weszłam niepewnie. I automatycznie, z czystej ciekawości rozejrzałam się wokoło. - I jak? - usłyszałam zza pleców głos taty.
- No... Ładnie. - rzuciłam, pobieżnie przyglądając się pomieszczeniu. Szybki rzut oka na wszystko i jedyne słowo, jakie rzucało mi się na usta to: porządek. Tylko tyle mogłam stwierdzić przez pół-zamknięte oczy.

Ciekawe jak długo to się tu utrzyma...

- Tam masz walizki, które wcześniej przysłałaś. - tata wskazał na górę pakunków stojących przy biurku. Jakoś średnią uwagę im poświęciłam, zaciekawiona zastawionym od góry do dołu regałem z książkami. - Nie dotykane. A tam w razie czego masz własną łazienkę. - skinął dłonią na białawe drzwi. O, to było jeszcze ciekawsze... - Rozpakuj się, odśwież. Ja się postaram, żeby za godzinę była już kolacja. Poradzisz sobie? - spojrzał na mnie z uwagą. Natychmiast kiwnęłam głową. A kiedy tata już miał wychodzić i zostawić mnie samą z własną łazienką i wygodnym łóżkiem, drzwi wejściowe skrzypnęły donośnie. - Aly chyba wróciła. - tata zauważył z uśmiechem. - Chodź, przywitasz się. - zaproponował i nie mogłam odmówić. Ruszyłam za nim na dół, czując dziwny ścisk w żołądku. Nie byłam pewna czy już chciałabym ją poznawać... No ale nie miałam innego wyjścia.

Zauważyłam ją już ze szczytu schodów. Nie dlatego, że była jedyną osobą w tym małym korytarzyku, ale raczej dlatego, że potrafiła zwrócić na siebie uwagę. Nawet w tym jak odwieszała czerwony płaszcz kryło się coś hipnotyzującego...

Była ładna. Naprawdę ładna. Młodsza od taty, to na pewno. Wysoka, szczupła, o zgrabnych nogach i burzy ciemnych loków na głowie. Gdy podeszłam bliżej zauważyłam jej promienny, filmowy uśmiech i błyszczące błękitne oczy.

Cholera, naprawdę była ładna.

Na mój widok uśmiechnęła się tylko jeszcze bardziej i stanęła swobodnie, chowając dłonie w tylnych kieszeniach swoich dżinsów.

- No kurczę, Carl mówił, że jesteś ładna, ale nie wspomniał, że aż tak. - rzuciła wesoło. Cóż, musiałam przyznać, że i głos miała przyjemny. Ani niski, ani piskliwy, ale... płynny. Nie doszukałam się w nim żadnego fałszywego tonu. Jedyne co mnie odrzucało to angielski akcent. Nigdy go nie lubiłam. Anglicy mówili bardzo niewyraźnie, zawsze zacierali końcówki. Często musiałam się domyślać o co może chodzić. Niestety, jako pół angielka odziedziczyłam go po ojcu. Musiałam pracować wiele lat, żeby się go wyzbyć... - Całe szczęście, że wdałaś się w mamę, nie w niego. - kobieta zaśmiała się cicho. Hm, śmiech też miała uroczy. - Jestem Alisson, ale możesz mi lubić Aly. - niespodziewanie skinęła na siebie swoją szczupłą dłoń ze starannie przypiłowanymi znacznej długości paznokciami. - Chyba, że chcesz jakoś inaczej, ja się potrafię dostosować.
- Ekhm, nie... Aly... Aly jest dobrze. - mruknęłam, dziwnie speszona, jakby nie mając odwagi spojrzeć jej w oczy.

Dukałam. Zawsze byłam okropnie nieśmiała wobec obcych mi osób. Po prostu mnie zatykało, nie wiedziałam co mam powiedzieć. A ta smukła piękność stojąca przede mną dodatkowo mnie peszyła. Czułam się przy niej jak Kopciuszek w tych swoich przedartych na kolanach dżinsach i białej koszulce, w której spokojnie zmieściłby się mój "samolotowy sąsiad".

- Jesteś pewnie okropnie zmęczona, prawda? - stwierdziła nagle, przyjmując zatroskaną minę. - Tyle czasu w podróży... - pokręciła z niesmakiem głową, rozpromieniając się już po chwili. - Ja zaraz się ogarnę i przygotuję coś do jedzenia. Lubisz chińszczyznę? - spojrzała na mnie uważnie, prawie wbijając we mnie swoje błękitne oczęta.
- Em. Tak. - chrząknęłam, czując jak rumieniec spływa falami na moje policzki.
- Fantastycznie. - Alisson jakby nie zauważyła mojego zażenowania, albo przynajmniej uznała, że nie ma mnie co bardziej peszyć, bowiem w odpowiedzi uśmiechnęła się jedynie. - To ja już zmykam do kuchni, bo jeszcze padniesz z głodu. Chyba, że chcesz teraz już coś zjeść? - zapytała. - Mamy w lodówce chyba coś do jedzenia...
- Nie, ja... Em. - urwałam, nerwowo zakładając włosy za ucho. Naprawdę nie potrzebowałam teraz jedzenia, zwłaszcza w jednym pomieszczeniu z nowopoznaną osobą. Musiałam się ogarnąć. - Pójdę się odświeżyć. - wykpiłam się, siląc się na coś kształtem przypominającego uśmiech. Chyba nawet mi wyszło, bo Alisson tylko pogłębiła ten swój.
- W pełni rozumiem. - kiwnęła głową, powoli odwracając się w stronę, gdzie chciała już sobie pójść. - Zawołam cię jak już wszystko będzie gotowe. - zakomunikowała uroczo, po czym zniknęła mi z oczu.

Nareszcie.

Dopiero wtedy zauważyłam, że tata gdzieś dziwnie zwiał. Nie miałam jednak serca się nad tym zastanawiać, gdyż cały czas słyszałam z góry nawoływanie mojego nowego łóżka. Nie zamierzałam mu się opierać. Potykając się o własne stopy, szybko pognałam po schodach, prosto do pokoju. I tak jak stałam, rzuciłam się na łóżko, które zaskrzypiało w proteście. Przytuliłam się do poduszki i zamykając oczy wciągnęłam jej zapach. Lecz mój mózg nie zdążył nawet zarejestrować tego aromatu, bowiem usnęłam po sekundzie.

poniedziałek, 3 marca 2014

NOWY POCZĄTEK.

Haaaaaa, to znowu ja :). Wiecie co genialnego zrobiłam...? Założyłam nowego bloga do Piekarni, podmieniając linki. Pewnie niektórzy z Was nawet to zauważyli :). Chciałam po prostu zacząć na świeżo, z nowym licznikiem i w ogóle. Licząc, że może to przyciągnie nowych czytelników. Tylko potem doszło do mnie coś strasznego. Jeśli wszyscy czytelnicy pójdą tam, to kto zostanie tu.? Odpowiedź prosta, nikt. To by zabiło tego bloga. Definitywnie. Kij z nowymi czytelnikami, ja chcę widzieć jak ta magiczna liczba ponad 90 tysięcy komentarzy nadal rośnie. To dziwnie napawa mnie dumą :). Chyba jestem próżna... Poza tym ten nowy stary wygląd jakoś mnie tak natchnął nostalgizmem... Wolę jednak proste, stare budki, niż kupę wymyślnych rzeczy. Niech zostanie jak jest :).

Jeśli ktoś nie zdążył przeczytać notki na tamtym blogu, dodaję ją tutaj. Żeby nie było, słowo w słowo. W link proszę jednak nie wchodzić, bo i tak nie działa :). A jakby ktoś chciał zobaczyć wygląd nowego bloga z którym jeszcze nie wiem co zrobię, jest on tutaj: >klik< . Zatrzymuję go w razie gdyby znowu mi się zmieniło, czy coś... :). No ale nie przedłużając, oto pierwszy wpis do zupełnie NOWEJ PIEKARNI.
No dobra, nie tak zupełnie, ale wiadomo o co chodzi... :)


"A więc stało się. Wedle Waszej zgody zapoznałam się z Piekarnią od nowa. Wprawdzie trochę od końca, bowiem zaczęłam od opisania pierwszej randki Louise i Harry'ego, ale to zawsze coś :). Nie przedłużając, na potrzeby nowej wersji Piekarni założyłam nowego bloga. Stary jest, jak najbardziej. Istnieje TUTAJ . Nie miałabym przecież serca tak po prostu wymazać z pamięci emocji związanych z pisaniem tamtych rozdziałów, wszystkich komentarzy, które od Was dostałam. Tamta Piekarnia nadal będzie dostępna, ale raczej nic nie będę na niej udostępniać. Wszystkie rozdziały będę dodawać tutaj. Pod starym adresem, na świeżym blogu :).

A teraz jedna techniczna sprawa... Pierwszego rozdziału jeszcze nie mam. Na razie się tworzy, pod spokojnym rytmem pisania. Nie wiem kiedy go dodam, może pod koniec tygodnia jak dobrze pójdzie :). Kolejne rozdziały postaram się dodawać nie rzadziej niż raz na tydzień. Będę się pilnować, bo coś tak czuję, że poprzednim razem zabiła mnie właśnie nieregularność. Ale nieważne, postaram się to poprawić :). Hm, cóż jeszcze... Wygląda na to, że nie mam już nic do dodania, ale jeżeli Wy macie jakieś pytania, zadawajcie je śmiało :).

I przepraszam, że nie odpisałam na Wasze komentarze pod ostatnim ogłoszeniem. Ale chyba już nic nie miałam do gadania. Obiecuję, to jedyny taki raz! Teraz postaram się odpowiadać, jeśli tylko będzie na co. Do niczego Was przecież nie zmuszam :). Chociaż muszę przyznać, że miło było zobaczyć tyle odpowiedzi na moją prośbę. Jesteście kochane! ;*

Cóż, na zakończenie chciałam tylko powiedzieć, że mam nadzieję, iż tym razem nie zawalę już tego opowiadania. Będę się pilnować. Ostro. Nic na siłę, pisanie tylko z weny. Może nowa wersja również przypadnie Wam do gustu... Także ten... Do pierwszego rozdziału! :)"