Dwa.
Harry mnie wkurzył. Tyle z mojej strony. A z wkurzeniem na Stylesa pisać nie potrafię. Na szczęście są jeszcze stare, dobre filmiki z xfactorowych czasów, które zawsze poprawią mi humor :). To właśnie dzięki nim jest dwójeczka :). Możecie dziękować twórcom X Factora :).
***
Obudziłam się skołowana. Słońce raziło mnie w oczy z kompletnie innej strony, niż zazwyczaj, pościel pachniała czereśniami, a nie lawendą, jak się przyzwyczaiłam, natomiast moja głowa przekonała się boleśnie, że nagle ściana się przesunęła...
Ktoś mnie wyniósł z łóżkiem do innego mieszkania, czy jak...?
Zdezorientowana otworzyłam oczy i siadając, rozejrzałam się po pokoju.
Zielona tapeta z żółtymi wypustkami w przedziwnych kształtach. Ogromne okno, naprzeciw łóżka, zasłonięte ciemnozielonymi firankami, sięgającymi do ziemi. Zaraz pod nim bordowo-brązowe biurko, na którym znajdowała się żółta lampka i kubeczek z różnego rodzaju długopisami i ołówkami. Przed nim również żółte, obrotowe krzesło. Po lewej od biurka w granatowej doniczce stał ogromny, liściasty kwiatek. Troszeczkę dalej kredens podobnej barwy co biurko, na którym odpowiednio od góry stał rząd encyklopedii i słowników, niewypełnione ramki na zdjęcia i jakieś porcelanowe figurki, różnego rodzaju kolorowe książki, pluszaki otaczające czarną mini wieżę. Ścianę naprzeciwko łóżka niemalże w całości zajmowała szafa, w adekwatnej do wystroju barwie, ze srebrnymi ozdobnikami. Tuż obok niej, na ścianie prostopadłej, wisiało lustro z czarną ramą. Ostatnią wolną ścianę zagospodarowała bordowo-brązowa ława, pod którą leżał czarny pokrowiec na gitarę, i dwa granatowe fotele, z czarnymi guzikami na oparciach. Całości dopełniał granatowy, puchaty dywan, rozłożony na ciemnobrązowej podłodze.
Zaraz, zaraz... Gdzie moje czerwone ściany i mahoniowe meble, wciąż pokryte kurzem? Gdzie porozwalane ubrania, książki na podłodze? Brudne naczynia i kulki z papieru na biurku? I przede wszystkim: moje plakaty rockowych zespołów?
W pierwszym momencie spanikowałam konkretnie, zupełnie nie ogarniając rzeczywistości. Natychmiastowo zaczęłam oklepywać powierzchnię łóżka na którym siedziałam, próbując wymacać telefon. A kiedy znalazłam go dopiero w kieszeni dżinsów, w których wciąż tkwiłam i zorientowałam się, że jest wyłączony, dotarło do mnie, że jestem w Anglii, u ojca. I że matka absolutnie mnie zabije, że wczoraj do niej nie zadzwoniłam.
Cholera...
Panicznie powciskałam wszystkie możliwe guziki, aż w końcu ekranik komórki rozbłysł jakąś zielonkawą tapetą. Nie czekałam nawet na wiadomość operatora, która uświadomi mnie ile połączeń temu mama już miała mordercze zamiary. Po prostu weszłam w kontakty, wybierając numer rodzicielki drżącymi rękami. Nawet mnie nie zdziwiło, że odebrała zaledwie po jednym sygnale...
- No nareszcie! - pisnęła tak głośno, że aż musiałam na moment odstawić telefon od ucha. Jak babcię kocham, przez własną matkę stracę słuch... - Już myślałam, że cię jacyś terroryści porwali! Zawału prawie dostałam! Czy ty myślisz...
- Przepraszam, zapomniałam włączyć telefon. - wbiłam jej się w słowo, wychodząc z założenia, że jak nie teraz, to nigdy nie uda mi się wypowiedzieć chociażby pół zdania. Kto jak kto, ale mama potrafiła ciągnąć jeden temat w nieskończoność. - A byłam tak zmęczona, że usnęłam. - wytłumaczyłam się szybko, zanim zdążyła powrócić do swojego monologu.
W samą porę...
- Ciebie to tylko... - westchnęła, a ja prawie widziałam jak kręci głową z politowaniem. - Wylądowałaś szczęśliwie, nic ci nie jest, ojciec cię odebrał? - niespodziewanie zaczęła zasypywać mnie pytaniami.
- Taaaaak. - jęknęłam. - Nie spałam na dworcu. - pozwoliłam sobie na żart, uśmiechając się mimowolnie. Po głośnym westchnięciu mamy uznałam, że właśnie przewróciła oczami.
- Dom się nie sypie, nie ma szczurów, karaluchy nie łażą po ścianach? - wyrzuciła, praktycznie na jednym wydechu. Więc nie ma się co dziwić, że na koniec głośno zaczerpnęła powietrza.
No jeszcze mi się udusi w rozmowie...
- Nie. - mruknęłam krótko. Przez wszystkie lata życia z własną mamą nauczyłam się, że lepiej nie wdawać się z nią w zbędne dyskusje. Ona i tak gada za nas dwoje...
- A... - zaczęła, a ja już oczami wyobraźni widziałam setkę rzeczy, którymi mnie zasypuje. I naprawdę nie miałam ochoty tego słuchać.
- Nic mi nie jest, żyję. - urwałam jej dalsze wymienianki.
- Masz dobre warunki? - spytała tylko.
- Idealne. - mimowolnie kiwnęłam głową. I przez późniejsze kilka sekund mogłam się wsłuchiwać w proces myśleniowy mojej rodzicielki. To zdecydowanie nie wróżyło niczego dobrego...
- A... ona? - wypaliła w końcu. Nie musiała precyzować, doskonale wiedziałam, że chodziło jej o nową wybrankę taty.
- Jest... - zawahałam się, zupełnie nie mając pomysłu co mogłabym powiedzieć. Po jednej rozmowie nie wiedziałam zbyt dużo, a nie mogłam też jej zbytnio wychwalać. Mama by się jeszcze obraziła, czy coś... - Ładna? - wydusiłam ostatecznie, a w odpowiedzi usłyszałam jak mama wypuszcza powietrze przez zaciśnięte zęby.
Głupia ja...
Zanim jednak zdążyłam jakoś naprawić sprawę czymś w stylu 'jak ładna to i głupia pewnie', donośny odgłos mojego brzucha rozdźwięczał po pokoju. I chociaż nikogo ze mną nie było, poczułam jak pokrywam się wstydliwym rumieńcem.
- Jezus Maria, nawet ja to słyszałam. - na moje nieszczęście i mama wyłapała ten okropny dźwięk. Aż przymknęłam oczy, czekając co znowu za poematy o tym wymyśli. - Głodzą cię tam, tak? Zamknęli w pokoju o chlebie i wodzie?
- Nie, po prostu spałam i nie miałam jak zjeść. - wyjaśniłam rzeczowo. - Nie histeryzuj, dobrze?
- Łatwo ci mówić, ja...
- Mamo, proszę cię. - wpadłam jej w słowo. - Uspokój się, okej? - poprosiłam. I już miałam wysnuć całą feerię wytłumaczeń, mój brzuch odezwa się ponownie. Wydawało mi się, że nawet głośniej niż poprzednio. - Ja chyba pójdę jednak coś zjeść... - stwierdziłam ostatecznie, powoli schodząc już z łóżka.
- Gdyby coś się działo... - urwała, zostawiając odpowiednie pole dla mojej wyobraźni.
- Zadzwonię wieczorem. - rzuciłam, mając nadzieję, że to jakoś przyspieszy cały proces pożegnania. Tak jakby to było takie łatwe z moją mamusią...
- No ja myślę. - żachnęła się. - Jeśli nie, powiadomię policję.
- Tak, tak. - mruknęłam nieobecnie. - Miłego dnia, mamo.
- Uważaj na siebie. - poinstruowała mnie i sama z siebie rozłączyła.
Odłożyłam telefon z poczuciem spełnionego obowiązku. Brzuch znowu donośnie się odezwał, ale i tak go zignorowałam. Mimo wszystko czułam się wymięta i to z tym postanowiłam sobie poradzić w pierwszej kolejności. Ziewnęłam i przetarłam twarz, wzrokiem szukając drzwi do tej mojej własnej łazienki. Bo tata chyba coś o tym wczoraj wspominał, nie...?
Do kuchni trafiłam po jakiejś półgodzinie błądzenia po tym bądź co bądź ogromnym domu. Kompletnie nie wiedziałam co gdzie jest, a wczoraj w ogóle nie pomyślałam o tym, że rozmieszczenie pokoi w tym domu może mi się przydać, żeby chociaż nie umrzeć z głodu w drodze do kuchni. Na całe szczęście nie umarłam. Chociaż kiedy już weszłam nieśmiało wgłąb pomieszczenia, brzuch bezzwłocznie i cholernie głośno dał o sobie znać, powodując, że naprawdę miałam ochotę umrzeć. Zwłaszcza, że Alisson krzątająca się przy kuchence, odwróciła się do mnie i uśmiechnęła szeroko.
No ale co ja poradzę, że to co pichciła, pachniało tak smakowicie...?
Mimo wszystko poczułam się jednak zawstydzona, o czym z pewnością świadczyły moje piekące od gorąca poliki. W razie czego spuściłam jeszcze wzrok, żeby nie musieć patrzeć na jej rozbawioną minę. Naprawdę, ostatnie czego było mi trzeba to wyśmiewanie z jej strony.
- Cześć śpiochu. - usłyszałam tymczasem. Aż się zdziwiłam jak miło i naturalnie w tej sytuacji zabrzmiał głos Alisson. Nawet przez moment nie poczułam się wyśmiana, czy coś. Ona po prostu się ze mną przywitała. Po prostu. Natychmiast zrobiło mi się tak jakoś miło i z rozpędu udało mi się podnieść wzrok, a nawet i blado uśmiechnąć. Niestety, gula w gardle skutecznie blokowała resztę moich odruchów. - Strasznie szybko wczoraj padłaś. - Alisson postanowiła nie przejmować się moją reakcją. I słusznie, przecież nie chciałam jej obrażać, ani nic. A w ramach podziękowania nawet uśmiechnęłam się szerzej. - Nie zdążyłam nawet zapytać czy chcesz coś na deser po kolacji...
- Em... Podróże męczą. - mruknęłam wymijająco. Bo co innego miałam powiedzieć? Dziwnym trafem moja zdolność logicznego myślenia wyparowywała przy obcych.
- Racja. - na szczęście Alisson usatysfakcjonowała ta odpowiedź, bowiem nawet się uśmiechnęła. - Jeśli chcesz coś do jedzenia, musisz trochę pobuszować po lodówce. - zaproponowała nienachalnie, przez co prawie nie miałam wyrzutów sumienia za mój poprzedni głodowy koncert. Chyba zaczynałam ją naprawdę lubić... Ale mimo wszystko jakoś dziwnie byłoby mi grzebać w czyjejś lodówce, więc nawet mimo głodu nadal stałam na środku kuchni jak ten ostatni debil, z poddenerwowania bawiąc się palcami. - Może akurat coś znajdziesz, bo niestety wczoraj Carl pochłonął pół garnka chińszczyzny. - zachęciła mnie jeszcze, tym razem odwracając się już do parującego garnka i zawzięcie w nim coś pomieszała. - Niby trzyma dietę, a na chwilę spuścić go z oka i całą kuchnię by pożarł... - pokręciła głową, a ja mimowolnie parsknęłam śmiechem.
Dieta według mojego ojca...
Przez moment przypatrywałam się zgrabnej sylwetce Alisson, która to tak uwijała się przy garnkach. Głupio mi było stać tu tak bezczynnie, ale jednocześnie chyba bałam się cokolwiek powiedzieć. Nie to, żeby Alisson była straszna. Wręcz przeciwnie, wyraźnie widziałam jak się stara. I jednocześnie jest przy tym całkiem naturalna, nienachalna, nie manifestowała się z tym, że to ona jest teraz narzeczoną taty, nie kazała mi mówić do siebie per "mamo". Nie czułam do niej pretensji czy niechęci tylko dlatego, że ojciec się z nią związał. Widziałam między nimi jakąś chemię, więc byłam spokojna.
Ale onieśmielała mnie. Krępowała mnie jak każda osoba, którą znam od niedawna. Po prostu źle się czuję w obecności nieznajomych. Żeby się oswoić potrzebuję trochę czasu. No i oczywiście rozmawiając się, czułam się, jakbym zdradzała mamę. Wszak Alisson zajęła jej miejsce. To tak, jakby bratać się z wrogiem...
I chociaż na początku może gdzieś tam nawet chciałam ją znienawidzić, wcale nie mogłam. Nawet jeśli była piękna, niegłupia i u boku taty. Jak w każdym dziecku, którego rodzice się rozwiedli tliła się we mnie kompletnie irracjonalna nadzieja, że jeszcze kiedyś się zejdą. Widok tej kobiety całkowicie ją ugasił. Ale nie mogłam przecież mieć jej za złe, że była tak uroczą osobą, że tata się w niej zakochał. Był szczęśliwy, zmieniał się na dobre dzięki niej. Miałam jej za to dokuczać? Nawet nie wiedziałabym jak...
- Może... Pomóc...? - mój dziwnie wychrypiały głos rozległ się w końcu po kuchni. Skrzywiłam się, słysząc jego piskliwość, a Alisson aż odwróciła się zdziwiona. Ale się uśmiechnęła. Przyjaźnie.
- Jeśli byłabyś tak miła. - skinęła głową. Niewiele myśląc podeszłam kilka kroków w jej kierunku i niepewnie stanęłam po jej lewej. Zapach jej perfum chyba mnie nawet otumanił.
Cholera, nawet pachniała niesamowicie. Czy ona ma jakieś wady...?
- Potrafisz kroić warzywa bez obcinania palców? - zapytała, jednocześnie wręczając mi całkiem niewielki nóż. Który prawie mi upadł, bo niezbyt stanowczo po niego sięgnęłam. - Wiesz, nie pytałabym, gdybym nie widziała co twój tata potrafi zwojować w kuchni... - sprostowała natychmiast, więc nawet nie poczułam się urażona. A nawet cicho się zaśmiałam, bo rzeczywiście pierdołowatość odziedziczyłam tylko i wyłącznie po tatusiu. - Cud, że jeszcze cały chodzi. - Alisson uśmiechnęła się pod nosem i pokręciła głową, po czym sprawnie podała mi dwie ogromne papryki. - W kostki, jeśli możesz. - poinstruowała mnie, a ja bez słowa wzięłam się za wydrążanie gniazda ze środka. Bo może i nie byłam specem w gotowaniu, ale moja mama była jeszcze gorsza, więc to na mnie spoczywał obowiązek gotowania. Wiedziałam już co i jak, głównie przez idiotyczne błędy, które wcześniej popełniałam.
- Wyjątkowo dzisiaj ładnie, prawda? - usłyszałam niespodziewanie, kiedy dostając granatową deskę, przymierzałam się już do pierwszego ciachnięcia. Prawie podskoczyłam ze strachu, ale nie chcąc tego pokazać, szybko spuściłam głowę, chowając się za kotarą z na pół związanych włosów. Kątem oka zerknęłam też za okno, by dokładnie upewnić się, że chodzi jej o pogodę. I chyba chodziło, bo widok osłonecznionego ogrodu praktycznie zapierał dech w piersi.
- Słonecznie... - stwierdziłam, skupiając się na papryce. Z moim sprytem nigdy nie mogłam być pewna kiedy nóż postanowi sobie mnie zaatakować. Na szczęście pierwsze ciachnięcie nie było dla mnie zgubne. Więc niezrażona, kontynuowałam szczęśliwą passę, krojąc paprykę na paski.
- Może jak na Polskę to nic takiego, ale w Anglii każdy niedeszczowy dzień jest świętem. Wkrótce się o tym przekonasz. - Alisson zaznaczyła wesoło. - Mam nadzieję, że wietrzny deszcz ci nie przeszkadza, co?
- Nie, nie... - pokręciłam głową, uparcie skupiając się na krojeniu, by nie musieć na nią patrzeć. Mimo wszystko w jej obecności czułam się dziwnie i nawet fascynująca rozmowa o pogodzie zmienić tego nie mogła.
- Zapowiadali słońce do końca tygodnia. - niezrażona, kontynuowała swój dźwięczny wywód, co raz mieszając coś w srebrnym garnku. - Mam nadzieję, że się sprawdzi, bo Carl ma urodziny za tydzień. - oznajmiła niespodziewanie. I chociaż na początku kompletnie nie wiedziałam o kim ona do mnie rozmawia, tak po chwili świetliście do mnie dotarło, że mój własny, rodzony ojciec ma na imię nie inaczej jak właśnie Carl.
- Oh... No tak. - mruknęłam nieobecnie, chociaż w środku aż mnie skręcało.
Nie ma co ukrywać, zapomniałam o urodzinach własnego ojca. Nie miałam prezentu, ba, nawet pomysłu, co mogłabym mu dać. Zazwyczaj wystarczały życzenia telefoniczne, jakaś typowa formułka, byleby pamięć pozostała. A teraz...?
Kurczę, jakbym nie miała dosyć problemów na głowie.
- Pewnie zaprosi paru znajomych z pracy, kilkoro sąsiadów... - Alisson zamyśliła się na moment, po czym uśmiechnęła się do własnych przemyśleń. Trochę mnie to zaniepokoiło, zwłaszcza, że wbiła we mnie swój czujny wzrok. - Będziesz miała idealną okazję, żeby poznać ich dzieci. U Bowserów jest chyba nawet dziewczyna w twoim wieku. Syn Anne też chyba gdzieś z tych lat. Powiem ci, że całkiem przystojny chłopak. - mrugnęła do mnie porozumiewawczo, a ja tylko spuściłam wzrok, rumieniąc się nieludzko.
Przystojny chłopak i ja. Tak, jasne.
- Ale pomożesz mi z tym całym przyjęciem, prawda? - widząc moje zażenowanie, natychmiast zmieniła temat. Miałam ochotę ją za to wycałować nawet i po stopach. - Nie to, żebym się tobą wysługiwała, po prostu...
- Pomogę. - kiwnęłam głową, kiedy zauważyłam jak Alisson zaplątała się we własnych tłumaczeniach. Doskonale wiedziałam co to znaczy. Na pewno nic przyjemnego. Alisson uśmiechnęła się promiennie w odpowiedzi, całą swoją uwagę poświęcając już intensywnemu mieszaniu cudownie pachnących składników w garnku. Akurat w momencie, kiedy ja skończyłam kroić ostatnią paprykę...
- Em. Jest coś jeszcze...? - zapytałam niepewnie, bojąc się spojrzeć na kobietę i ciężko oparłam się dłońmi o krawędzie blatu.
- Została cebula, ale to strasznie męczące. - stwierdziła, zabierając deskę z górą pokrojonej papryki sprzed mojego nosa i wrzucając wszystko na patelnię. - Z tym to sobie sama poradzę.
- Nie, mogę... - z całego serca próbowałam ją przekonać, że cebula to nic takiego, ale z moim cichym miałczeniem niewiele mogłam wskórać. Głos Alisson był tysiąc razy bardziej stanowczy i donośny.
- Nawet nie ma mowy. - prychnęła, praktycznie siłą odsuwając mnie od blatu. - Potem by mnie Carl wyklął, że cię zmuszam do płaczu. Jeśli chcesz możesz iść popoznawać okolicę. - Alisson uśmiechnęła się do mnie zachęcająco, kiwając głową na okno. - Tylko nie za daleko, wiesz... Po obiedzie mogę się z tobą przejść na mały spacer. - zaproponowała przyjaźnie.
- Dzięki... - kiwnęłam głową na odczepnego. No jak mnie tu nie chciała, to ja się narzucać nie zamierzałam... - To ja... Ten. - kiwnęłam dłonią za siebie, powoli wycofując się do wyjścia.
- Zawołam cię na obiad. - rzuciła. - Nie odchodź za daleko. - powtórzyła jeszcze, kiedy z dziwnym uczuciem opuszczałam już kuchnię.
Jakoś niespecjalnie spieszyło mi się do wychodzenia z domu, ale jakby nie patrzeć nie miałam innego wyjścia. Najwidoczniej czułam się zobowiązania do wypełnienia życzenia Alisson odnośnie mojego spaceru, nawet jeśli miałam większą ochotę na pójście na górę i zamknięcie się w pokoju z jakąś książką. No bo co ciekawego miałam do roboty w ogrodzie...?
Mimowolnie rozejrzałam się na boki, ogarniając wzrokiem obsypany słonecznymi promieniami równiuśki trawnik. Nic więcej. Trawnik, kilka drzew, parę krzaków różanych, jakiś składzik w samym kącie posesji...
Takie tło byłoby dobre do zabawy gdy miałam pięć lat i nieograniczoną wyobraźnię. Ale teraz? Nawet poopalać się nie mogłam, bo albo szlachetne Słońce by mnie zignorowało, albo poważnie podpiekło na raka. Nic do roboty, kompletnie nic...
Westchnęłam cichutko i wpakowałam dłonie w kieszenie o dwa rozmiary za dużych dżinsów. Z braku laku zaczęłam szurać noga za nogą wzdłuż ogrodzenia, aż coś niespodziewanie spadło mi na głowę i przez moment zamroczyło. Ale dzielnie utrzymywałam się na nogach.
- O Jezu... - rzuciłam zupełnie automatycznie, bowiem nic mnie nie zabolało. Sam fakt, że coś uderzyło wzbudził taką reakcję.
Zerknęłam na przedmiot, który wylądował tuż obok mojej lewej stopy obutej w czarnego trampka. Piłka do siatkówki. Przyleciała z lewej strony, zza wysokiego, drewnianego płotu, oddzielającego posesję ojca od jego sąsiadów.
- Przepraszam! - usłyszałam piskliwy głosik dobiegający stamtąd. Po chwili nad krańcem ogrodzenia pojawiła się blond głowa z dużymi, zielonymi oczami podkreślonymi makijażem. A była mniej-więcej w moim wieku... - Trafiło? - spytała z troską, wbijając we mnie uważne spojrzenie. W sekundę moje policzki rozświetliła promienista czerwień. Opuszczając z zażenowania głowę, byłam nawet gotowa zignorować dziewczynę, gdyby nie to, że czułam na sobie jej wzrok. Palący. Praktycznie poczułam się w obowiązku, żeby coś odpowiedzieć. Szkoda tylko, że zamiast krtani miałam jakąś kleistą papkę, która nie nadawała się zupełnie do niczego.
- Piłka...? - chrząknęłam w końcu, dla odwagi zakładając jeden z rozwichrzonych rudych kosmyków za ucho. - Tylko trochę. - wzruszyłam ramionami, patrząc na dziewczynę niepewnie. Ona tymczasem ledwo powstrzymała wybuch śmiechu. I zdecydowanie nie poczułam się z tym fajnie.
- Zagrasz z nami? - spytała niespodziewanie.
- Ja...? - zdziwiłam się szczerze, mimowolnie wskazując dłonią na siebie.
Serio mówiła, czy żartowała...?
- A widzisz tu kogoś innego? - blondynka zaśmiała się z lekka. - Chodź, nie gryziemy. Chociaż w zasadzie za nich odpowiadać nie mogę... - zamyśliła się na moment, po czym skrzywiła się jakby z bólu. - Ał, debilu, jak cię walnę... - syknęła do nieokreślonej osoby zza siebie i zanim mrugnęłam, już zdążyła odwrócić się do mnie z promiennym uśmiechem, ukazując rząd śnieżnobiałych, równiutkich ząbków.
Asertywność też niestety nie była do końca moją dobrą stroną w relacjach z nieznajomymi, więc ani się obejrzałam, a już zeskakiwałam z płotu na tamtą stronę. I wcale się nie zdziwiłam, że 'ta strona' wygląda prawie identycznie jak tamta. Podwórko było kropka w kropkę takie samo, nie licząc niewielkiego boiska do siatki na samym środku posesji.
- Jestem Quinn. - blondynka niespodziewanie pojawiła się przede mną i wyciągnęła ku mnie swoją szczuplutką, drobniutką dłoń.
Generalnie rzecz ujmując, cała była właśnie taka filigranowa. Nie liczyła więcej niż metr sześćdziesiąt, ani nie ważyła więcej niż 45 kilo. Niewysoka, smukła, dosyć dziewczyńska. Ubrana w krótką, sportową bluzkę, odsłaniającą płaski brzuch oraz dżinsowe szorty podkreślające zgrabność nóg. Stojąc przed nią poczułam się jak słonica w ciąży. W dodatku niemodnie ubrana, biorąc pod uwagę sprane dżinsy, szeroką koszulkę i jeden wielki kołtun na głowie.
- Queen? - zdziwiłam się, chociaż właściwie nie wiem dlaczego. Imię idealnie pasowało do tej emanującej pewnością siebie blondynki. Bo nawet jeśli była niższa to i tak czułam się jakby patrzyła na mnie z góry.
- Nie, nie królowa. - zaśmiała się perliście - Mała różnica w pisowni. A ty pewnie jesteś tą córką pana Sandersa?
- Em... Tak... Louise. - wybąkałam, przypominając sobie, że dziewczyna cały czas ma wyciągniętą ku mnie dłoń. Natychmiast ją uściskałam i uśmiechnęłam się z przestrachem.
- Mama mi mówiła, że bawiłyśmy się razem w jednej piaskownicy jak tu jeszcze mieszkałaś. - stwierdziła przyjaźnie.
- Cóż... bardzo możliwe.
Fakt, że być może kiedyś już z nią "rozmawiałam" (o ile trzylatki mogą się jakoś dogadać) nieco mnie ośmielił. Nie była taką znowu nieznajomą. Dzięki temu stać mnie było nawet na niewielki uśmiech.
- To Eithan i Chord. - blondynka niespodziewanie odsunęła się i odpowiednio wskazała na chłopaków stojących obok siatki. - Mój głupi brat i jego jeszcze głupszy kolega.
- Zabawne, naprawdę bardzo zabawne... - zironizował natychmiastowo wysoki blondyn, na którego Quinn wskazała najpierw. Mieli identyczne oczy, wywnioskowałam zatem, że to on jest tym "głupim bratem".
- Grasz? - spytał drugi, uśmiechając się szeroko. A mi w sekundę każdy możliwy organ odpowiadający za myślenie, zupełnie się wyłączył.
Chłopak był wysoki, umięśniony tu i tam. Miał wyjątkowo interesujące czarne, dłuższe włosy, które połyskiwały w słońcu i czekoladowe, przepełnione radością oczy. Jeśli dodać do tego szeroki uśmiech, absolutnie odpływałam. Przecież to wszystko idealnie pokrywało się z tym, co zazwyczaj powtarzałam mamie, mówiąc o "idealnym" chłopaku.
Po prostu nogi zrobiły mi się nagle jak z waty. Całe szczęście stałam blisko płotu i w porę zdążyłam się o niego oprzeć. W przeciwnym razie już bym leżała.
- Nie.. tak tylko, na wf-ie. - mruknęłam, ledwo dosłyszalnie, nerwowo poprawiając włosy.
Boże, jak ja wyglądałam...
- To tak jak i ja. A i tak ich sama rozwalam 15 do 5... - Quinn posłała chłopakom tryumfujący uśmiech.
- W siatkówkę? - zdziwiłam się.
Jakim cudem można w pojedynkę grać z kimś w siatkę? Może i ja się nie znam, ale we trzy osoby trudno jest rozgrywać jakikolwiek mecz...
- Nie, czemu.? - Quinn popatrzyła na mnie zdziwiona. - Gramy w badmintona.
- Piłką do siatkówki? - spytałam piskliwie. Męska część zebranych wybuchnęła głośnym śmiechem. Poczułam się cholernie niepewnie i na policzki napłynęły mi rumieńce. Dopiero w tym momencie zauważyłam, że wszyscy dzierżą w dłoniach rakietki. - No... spadła... Za płot... Uderzyła mnie w głowę... - próbowałam się tłumaczyć.
- Nie, to tylko Chord wkurzył się, gdy stracili jeden punkt. I rzucił pierwszą rzeczą, która wpadła mu w ręce... - blondynka pospieszyła z wyjaśnieniami.
- Za co przepraszam. - brunet rzucił naprędce, posyłając mi śnieżnobiały uśmiech. Ukłonił się też jakby w moją stronę. No, tak jak na tych starych, kostiumowych filmach, które z lubością ogląda moja mama.
- Nie... spoko. Żyję. - mimowolnie odwróciłam wzrok, wbijając go w pierwsze lepsze drzewo na horyzoncie. Próbowałam też odwzajemnić gest, ale zapewne wyszedł z tego jakiś niewyraźny grymas. Niestety, trudno mi było powalić kogoś elokwencją, zachowaniem czy nawet gestem. Zazwyczaj moje postępowanie w takich sytuacjach sprowadzało się jedynie do wywierania na innych wrażenia o moim kompletnym kretynizmie.
- To jak, dołączysz? - - Eithan ewidentnie się zirytował. Odniosłam nieodparte wrażenie, że właśnie na mnie. Jednak trudno było mi orzec za co. Że im przerwałam? Że odciągałam uwagę od gry? Przecież nic takiego wielkiego nie zrobiłam...
- Nie wiem czy... Em. - urwałam, właściwie sama nie wiedząc co chcę powiedzieć.
- Nie daj się prosić.. Z twoją pomocą będę mogła ograć ich do zera. - Quinn w przeciwieństwie do brata mówiła łagodnie, bez zbędnej wrogości. Jej prośba zabrzmiała dosyć miło, a wiadomo jak to ze mną jest...
- To już raczej niemożliwe. Ale niech będzie. - Trochę się rozluźniłam. Stać mnie było nawet na niewielki uśmiech, który pogłębił się znacznie, gdy musiałam podejść do Chorda, by wziąć od niego rakietkę. Na miękkich nogach ominęłam słupek siatki i stanęłam obok Quinn.
- Przygotujcie się na klęskę... - blondynka rzuciła złowieszczo w ich kierunku i rzuciła im wymowne spojrzenie.
Ta to dopiero miała parcie na wygraną...
Było mi tak strasznie dziwnie siedzieć przy jednym stole z tatą i Alisson, i słuchać o tym jak wesoło rozmawiają na jakiś kompletnie obcy mi temat. Właściwie głupio mi było nawet patrzeć na którekolwiek, więc spokojnie siedziałam na swoim miejscu i grzebałam widelcem w potrawce, którą Alisson tak pieczołowicie wcześniej przygotowywała.
- Zapoznałaś się już z córką Bowserów? - ojciec po pięciominutowym streszczeniu dnia w pracy zwrócił w końcu na mnie swoją uwagę. Ponoć to była taka ich mała tradycja, żeby przy obiadokolacji opowiadać o swoim dniu.
- Hm, tak. Dogadałyśmy się. - mruknęłam wymijająco, biorąc w końcu niewielki kęs potrawki. Z trudem przeszedł mi przez gardło.
Nie, żeby mi nie smakowało. Wręcz przeciwnie, Allison gotowała nawet lepiej niż mama. Jej bliżej niezidentyfikowana potrawa była idealnie delikatna i rozpływająca się w ustach. Nie trzeba było pół godziny kroić jednego kawałka, jak to ostatnio musiałam się męczyć z większością specjałów mamy. Po prostu nie miałam apetytu.
- Grałyśmy trochę... - rzuciłam jeszcze, bowiem tata nadal wpatrywał się we mnie oczekująco.
Na samo wspomnienie złapałam się za kolano.
Jak ostatnia sierota wywaliłam się, próbując odbić lotkę. Mówiłam, że nigdy nie byłam dobra w sportach, ale to przewyższało wszystkie upokorzenia, jakie kiedykolwiek sobie zaserwowałam. Na równej powierzchni, potykając się o własne stopy rozbiłam sobie kolano do tego stopnia, że nie mogłam zatamować krwi przez kolejne pół godziny. Na dodatek nie mogłam powstrzymać płaczu, bowiem tak nieprzyjemnie bolało...
Nie dość, że zaprezentowałam się jako kompetentna niezdara, to jeszcze wszystko wydarzyło się na oczach chłopaka, który niejako mi się spodobał. Nic więc dziwnego, że odebrało mi apetyt.
- Miła dziewczyna, prawda? - tata wprawdzie posłał Alisson porozumiewawcze spojrzenie, ale ta wyraźnie je zignorowała i uśmiechnęła się do mnie szeroko.
- Tak, tak. - bąknęłam pod nosem, wracając spojrzeniem w talerz przede mną. To było o wiele łatwiejsze niż patrzenie im w twarze.
- To jak, masz ochotę na ten spacer poobiedni? - Alisson była jednak niezrażona. - Pokażę ci okolicę, poopowiadam kto gdzie mieszka.
- Czemu nie. - kiwnęłam głową na odczepnego. Bo coś tak czułam, że po obiedzie rozboli mnie głowa od zmiany klimatu. - Ja... Em. Ja na razie pójdę do siebie. - nie czekając na niczyją odpowiedź, wstałam z krzesła. Może nieco zbyt gwałtownie, bo o mało go nie wywaliłam. Zdążyłam złapać jego oparcie w ostatnim momencie - Bardzo pyszne. - dodałam jeszcze, ze zwykłej grzeczności i okrążając stół wyszłam na korytarz, podążając po schodach do mojego pokoju.
Było mi trochę głupio, nie powiem. Nawet nie chciałam myśleć co pomyślał sobie tata, a już tym bardziej Alisson. Ale jakoś nie miałam ochoty tam siedzieć. Wolałam pobyć teraz sama. Albo przynajmniej zadzwonić do mamy.
Mimowolnie złapałam się za kieszeń, chcąc już wyciągnąć z niej komórkę. Jakież było moje zdziwienie, gdy kieszeń okazała się pusta. Druga tak samo. Przystanęłam gwałtownie, zastanawiając się co ja do cholery zrobiłam z telefonem, kiedy przypomniałam sobie, że zostawiłam go na półce w przedpokoju. Dokładnie w momencie, kiedy wleciałam do domu jak głupia, szukając czegoś na zatamowanie krwawienia.
Szybko zeszłam ze schodów, podchodząc do szafki praktycznie bezgłośnie. Miałam więc idealną okazję, żeby wyraźnie zrozumieć o czym tata z Alisson tak zawzięcie rozprawiają.
- ...nie lubi, prawda? - głos Alisson był przepełniony zmartwieniem. I mogłabym się oszukiwać, ale wiedziałam, że mówi o mnie. A to zdecydowanie wygrało z poczuciem, że nie powinnam podsłuchiwać. Więc zamiast pogonić z powrotem na górę, stałam jak stałam, wytężając jeszcze bardziej słuch.
- Musi się po prostu przyzwyczaić, daj jej trochę czasu. - tata westchnął głęboko. - Jest bardzo nieśmiała.
- Nieśmiała? - Alisson prychnęła. - Praktycznie w ogóle do mnie nie mówi.
- Jest taka jak ja, pamiętasz? Musi się oswoić.
- A kiedy zamierzasz jej powiedzieć?
- Jak już się oswoi.
- Przestań sobie żarty stroić. - głos Alisson zabrzmiał złowrogo. - Z twoim tempem prędzej sama zauważy. Długo nie poukrywam, że jej rodzeństwo rośnie.
- Porozmawiam z nią jeszcze w tym tygodniu, dobrze? O ślubie też. Nie martw się.
Dosłownie padłam. Nie wiedziałam nawet co mam myśleć, czy oddychać.
Rodzeństwo?
Ślub?
I co kurczę jeszcze...?
Ktoś mnie wyniósł z łóżkiem do innego mieszkania, czy jak...?
Zdezorientowana otworzyłam oczy i siadając, rozejrzałam się po pokoju.
Zielona tapeta z żółtymi wypustkami w przedziwnych kształtach. Ogromne okno, naprzeciw łóżka, zasłonięte ciemnozielonymi firankami, sięgającymi do ziemi. Zaraz pod nim bordowo-brązowe biurko, na którym znajdowała się żółta lampka i kubeczek z różnego rodzaju długopisami i ołówkami. Przed nim również żółte, obrotowe krzesło. Po lewej od biurka w granatowej doniczce stał ogromny, liściasty kwiatek. Troszeczkę dalej kredens podobnej barwy co biurko, na którym odpowiednio od góry stał rząd encyklopedii i słowników, niewypełnione ramki na zdjęcia i jakieś porcelanowe figurki, różnego rodzaju kolorowe książki, pluszaki otaczające czarną mini wieżę. Ścianę naprzeciwko łóżka niemalże w całości zajmowała szafa, w adekwatnej do wystroju barwie, ze srebrnymi ozdobnikami. Tuż obok niej, na ścianie prostopadłej, wisiało lustro z czarną ramą. Ostatnią wolną ścianę zagospodarowała bordowo-brązowa ława, pod którą leżał czarny pokrowiec na gitarę, i dwa granatowe fotele, z czarnymi guzikami na oparciach. Całości dopełniał granatowy, puchaty dywan, rozłożony na ciemnobrązowej podłodze.
Zaraz, zaraz... Gdzie moje czerwone ściany i mahoniowe meble, wciąż pokryte kurzem? Gdzie porozwalane ubrania, książki na podłodze? Brudne naczynia i kulki z papieru na biurku? I przede wszystkim: moje plakaty rockowych zespołów?
W pierwszym momencie spanikowałam konkretnie, zupełnie nie ogarniając rzeczywistości. Natychmiastowo zaczęłam oklepywać powierzchnię łóżka na którym siedziałam, próbując wymacać telefon. A kiedy znalazłam go dopiero w kieszeni dżinsów, w których wciąż tkwiłam i zorientowałam się, że jest wyłączony, dotarło do mnie, że jestem w Anglii, u ojca. I że matka absolutnie mnie zabije, że wczoraj do niej nie zadzwoniłam.
Cholera...
Panicznie powciskałam wszystkie możliwe guziki, aż w końcu ekranik komórki rozbłysł jakąś zielonkawą tapetą. Nie czekałam nawet na wiadomość operatora, która uświadomi mnie ile połączeń temu mama już miała mordercze zamiary. Po prostu weszłam w kontakty, wybierając numer rodzicielki drżącymi rękami. Nawet mnie nie zdziwiło, że odebrała zaledwie po jednym sygnale...
- No nareszcie! - pisnęła tak głośno, że aż musiałam na moment odstawić telefon od ucha. Jak babcię kocham, przez własną matkę stracę słuch... - Już myślałam, że cię jacyś terroryści porwali! Zawału prawie dostałam! Czy ty myślisz...
- Przepraszam, zapomniałam włączyć telefon. - wbiłam jej się w słowo, wychodząc z założenia, że jak nie teraz, to nigdy nie uda mi się wypowiedzieć chociażby pół zdania. Kto jak kto, ale mama potrafiła ciągnąć jeden temat w nieskończoność. - A byłam tak zmęczona, że usnęłam. - wytłumaczyłam się szybko, zanim zdążyła powrócić do swojego monologu.
W samą porę...
- Ciebie to tylko... - westchnęła, a ja prawie widziałam jak kręci głową z politowaniem. - Wylądowałaś szczęśliwie, nic ci nie jest, ojciec cię odebrał? - niespodziewanie zaczęła zasypywać mnie pytaniami.
- Taaaaak. - jęknęłam. - Nie spałam na dworcu. - pozwoliłam sobie na żart, uśmiechając się mimowolnie. Po głośnym westchnięciu mamy uznałam, że właśnie przewróciła oczami.
- Dom się nie sypie, nie ma szczurów, karaluchy nie łażą po ścianach? - wyrzuciła, praktycznie na jednym wydechu. Więc nie ma się co dziwić, że na koniec głośno zaczerpnęła powietrza.
No jeszcze mi się udusi w rozmowie...
- Nie. - mruknęłam krótko. Przez wszystkie lata życia z własną mamą nauczyłam się, że lepiej nie wdawać się z nią w zbędne dyskusje. Ona i tak gada za nas dwoje...
- A... - zaczęła, a ja już oczami wyobraźni widziałam setkę rzeczy, którymi mnie zasypuje. I naprawdę nie miałam ochoty tego słuchać.
- Nic mi nie jest, żyję. - urwałam jej dalsze wymienianki.
- Masz dobre warunki? - spytała tylko.
- Idealne. - mimowolnie kiwnęłam głową. I przez późniejsze kilka sekund mogłam się wsłuchiwać w proces myśleniowy mojej rodzicielki. To zdecydowanie nie wróżyło niczego dobrego...
- A... ona? - wypaliła w końcu. Nie musiała precyzować, doskonale wiedziałam, że chodziło jej o nową wybrankę taty.
- Jest... - zawahałam się, zupełnie nie mając pomysłu co mogłabym powiedzieć. Po jednej rozmowie nie wiedziałam zbyt dużo, a nie mogłam też jej zbytnio wychwalać. Mama by się jeszcze obraziła, czy coś... - Ładna? - wydusiłam ostatecznie, a w odpowiedzi usłyszałam jak mama wypuszcza powietrze przez zaciśnięte zęby.
Głupia ja...
Zanim jednak zdążyłam jakoś naprawić sprawę czymś w stylu 'jak ładna to i głupia pewnie', donośny odgłos mojego brzucha rozdźwięczał po pokoju. I chociaż nikogo ze mną nie było, poczułam jak pokrywam się wstydliwym rumieńcem.
- Jezus Maria, nawet ja to słyszałam. - na moje nieszczęście i mama wyłapała ten okropny dźwięk. Aż przymknęłam oczy, czekając co znowu za poematy o tym wymyśli. - Głodzą cię tam, tak? Zamknęli w pokoju o chlebie i wodzie?
- Nie, po prostu spałam i nie miałam jak zjeść. - wyjaśniłam rzeczowo. - Nie histeryzuj, dobrze?
- Łatwo ci mówić, ja...
- Mamo, proszę cię. - wpadłam jej w słowo. - Uspokój się, okej? - poprosiłam. I już miałam wysnuć całą feerię wytłumaczeń, mój brzuch odezwa się ponownie. Wydawało mi się, że nawet głośniej niż poprzednio. - Ja chyba pójdę jednak coś zjeść... - stwierdziłam ostatecznie, powoli schodząc już z łóżka.
- Gdyby coś się działo... - urwała, zostawiając odpowiednie pole dla mojej wyobraźni.
- Zadzwonię wieczorem. - rzuciłam, mając nadzieję, że to jakoś przyspieszy cały proces pożegnania. Tak jakby to było takie łatwe z moją mamusią...
- No ja myślę. - żachnęła się. - Jeśli nie, powiadomię policję.
- Tak, tak. - mruknęłam nieobecnie. - Miłego dnia, mamo.
- Uważaj na siebie. - poinstruowała mnie i sama z siebie rozłączyła.
Odłożyłam telefon z poczuciem spełnionego obowiązku. Brzuch znowu donośnie się odezwał, ale i tak go zignorowałam. Mimo wszystko czułam się wymięta i to z tym postanowiłam sobie poradzić w pierwszej kolejności. Ziewnęłam i przetarłam twarz, wzrokiem szukając drzwi do tej mojej własnej łazienki. Bo tata chyba coś o tym wczoraj wspominał, nie...?
*
Do kuchni trafiłam po jakiejś półgodzinie błądzenia po tym bądź co bądź ogromnym domu. Kompletnie nie wiedziałam co gdzie jest, a wczoraj w ogóle nie pomyślałam o tym, że rozmieszczenie pokoi w tym domu może mi się przydać, żeby chociaż nie umrzeć z głodu w drodze do kuchni. Na całe szczęście nie umarłam. Chociaż kiedy już weszłam nieśmiało wgłąb pomieszczenia, brzuch bezzwłocznie i cholernie głośno dał o sobie znać, powodując, że naprawdę miałam ochotę umrzeć. Zwłaszcza, że Alisson krzątająca się przy kuchence, odwróciła się do mnie i uśmiechnęła szeroko.
No ale co ja poradzę, że to co pichciła, pachniało tak smakowicie...?
Mimo wszystko poczułam się jednak zawstydzona, o czym z pewnością świadczyły moje piekące od gorąca poliki. W razie czego spuściłam jeszcze wzrok, żeby nie musieć patrzeć na jej rozbawioną minę. Naprawdę, ostatnie czego było mi trzeba to wyśmiewanie z jej strony.
- Cześć śpiochu. - usłyszałam tymczasem. Aż się zdziwiłam jak miło i naturalnie w tej sytuacji zabrzmiał głos Alisson. Nawet przez moment nie poczułam się wyśmiana, czy coś. Ona po prostu się ze mną przywitała. Po prostu. Natychmiast zrobiło mi się tak jakoś miło i z rozpędu udało mi się podnieść wzrok, a nawet i blado uśmiechnąć. Niestety, gula w gardle skutecznie blokowała resztę moich odruchów. - Strasznie szybko wczoraj padłaś. - Alisson postanowiła nie przejmować się moją reakcją. I słusznie, przecież nie chciałam jej obrażać, ani nic. A w ramach podziękowania nawet uśmiechnęłam się szerzej. - Nie zdążyłam nawet zapytać czy chcesz coś na deser po kolacji...
- Em... Podróże męczą. - mruknęłam wymijająco. Bo co innego miałam powiedzieć? Dziwnym trafem moja zdolność logicznego myślenia wyparowywała przy obcych.
- Racja. - na szczęście Alisson usatysfakcjonowała ta odpowiedź, bowiem nawet się uśmiechnęła. - Jeśli chcesz coś do jedzenia, musisz trochę pobuszować po lodówce. - zaproponowała nienachalnie, przez co prawie nie miałam wyrzutów sumienia za mój poprzedni głodowy koncert. Chyba zaczynałam ją naprawdę lubić... Ale mimo wszystko jakoś dziwnie byłoby mi grzebać w czyjejś lodówce, więc nawet mimo głodu nadal stałam na środku kuchni jak ten ostatni debil, z poddenerwowania bawiąc się palcami. - Może akurat coś znajdziesz, bo niestety wczoraj Carl pochłonął pół garnka chińszczyzny. - zachęciła mnie jeszcze, tym razem odwracając się już do parującego garnka i zawzięcie w nim coś pomieszała. - Niby trzyma dietę, a na chwilę spuścić go z oka i całą kuchnię by pożarł... - pokręciła głową, a ja mimowolnie parsknęłam śmiechem.
Dieta według mojego ojca...
Przez moment przypatrywałam się zgrabnej sylwetce Alisson, która to tak uwijała się przy garnkach. Głupio mi było stać tu tak bezczynnie, ale jednocześnie chyba bałam się cokolwiek powiedzieć. Nie to, żeby Alisson była straszna. Wręcz przeciwnie, wyraźnie widziałam jak się stara. I jednocześnie jest przy tym całkiem naturalna, nienachalna, nie manifestowała się z tym, że to ona jest teraz narzeczoną taty, nie kazała mi mówić do siebie per "mamo". Nie czułam do niej pretensji czy niechęci tylko dlatego, że ojciec się z nią związał. Widziałam między nimi jakąś chemię, więc byłam spokojna.
Ale onieśmielała mnie. Krępowała mnie jak każda osoba, którą znam od niedawna. Po prostu źle się czuję w obecności nieznajomych. Żeby się oswoić potrzebuję trochę czasu. No i oczywiście rozmawiając się, czułam się, jakbym zdradzała mamę. Wszak Alisson zajęła jej miejsce. To tak, jakby bratać się z wrogiem...
I chociaż na początku może gdzieś tam nawet chciałam ją znienawidzić, wcale nie mogłam. Nawet jeśli była piękna, niegłupia i u boku taty. Jak w każdym dziecku, którego rodzice się rozwiedli tliła się we mnie kompletnie irracjonalna nadzieja, że jeszcze kiedyś się zejdą. Widok tej kobiety całkowicie ją ugasił. Ale nie mogłam przecież mieć jej za złe, że była tak uroczą osobą, że tata się w niej zakochał. Był szczęśliwy, zmieniał się na dobre dzięki niej. Miałam jej za to dokuczać? Nawet nie wiedziałabym jak...
- Może... Pomóc...? - mój dziwnie wychrypiały głos rozległ się w końcu po kuchni. Skrzywiłam się, słysząc jego piskliwość, a Alisson aż odwróciła się zdziwiona. Ale się uśmiechnęła. Przyjaźnie.
- Jeśli byłabyś tak miła. - skinęła głową. Niewiele myśląc podeszłam kilka kroków w jej kierunku i niepewnie stanęłam po jej lewej. Zapach jej perfum chyba mnie nawet otumanił.
Cholera, nawet pachniała niesamowicie. Czy ona ma jakieś wady...?
- Potrafisz kroić warzywa bez obcinania palców? - zapytała, jednocześnie wręczając mi całkiem niewielki nóż. Który prawie mi upadł, bo niezbyt stanowczo po niego sięgnęłam. - Wiesz, nie pytałabym, gdybym nie widziała co twój tata potrafi zwojować w kuchni... - sprostowała natychmiast, więc nawet nie poczułam się urażona. A nawet cicho się zaśmiałam, bo rzeczywiście pierdołowatość odziedziczyłam tylko i wyłącznie po tatusiu. - Cud, że jeszcze cały chodzi. - Alisson uśmiechnęła się pod nosem i pokręciła głową, po czym sprawnie podała mi dwie ogromne papryki. - W kostki, jeśli możesz. - poinstruowała mnie, a ja bez słowa wzięłam się za wydrążanie gniazda ze środka. Bo może i nie byłam specem w gotowaniu, ale moja mama była jeszcze gorsza, więc to na mnie spoczywał obowiązek gotowania. Wiedziałam już co i jak, głównie przez idiotyczne błędy, które wcześniej popełniałam.
- Wyjątkowo dzisiaj ładnie, prawda? - usłyszałam niespodziewanie, kiedy dostając granatową deskę, przymierzałam się już do pierwszego ciachnięcia. Prawie podskoczyłam ze strachu, ale nie chcąc tego pokazać, szybko spuściłam głowę, chowając się za kotarą z na pół związanych włosów. Kątem oka zerknęłam też za okno, by dokładnie upewnić się, że chodzi jej o pogodę. I chyba chodziło, bo widok osłonecznionego ogrodu praktycznie zapierał dech w piersi.
- Słonecznie... - stwierdziłam, skupiając się na papryce. Z moim sprytem nigdy nie mogłam być pewna kiedy nóż postanowi sobie mnie zaatakować. Na szczęście pierwsze ciachnięcie nie było dla mnie zgubne. Więc niezrażona, kontynuowałam szczęśliwą passę, krojąc paprykę na paski.
- Może jak na Polskę to nic takiego, ale w Anglii każdy niedeszczowy dzień jest świętem. Wkrótce się o tym przekonasz. - Alisson zaznaczyła wesoło. - Mam nadzieję, że wietrzny deszcz ci nie przeszkadza, co?
- Nie, nie... - pokręciłam głową, uparcie skupiając się na krojeniu, by nie musieć na nią patrzeć. Mimo wszystko w jej obecności czułam się dziwnie i nawet fascynująca rozmowa o pogodzie zmienić tego nie mogła.
- Zapowiadali słońce do końca tygodnia. - niezrażona, kontynuowała swój dźwięczny wywód, co raz mieszając coś w srebrnym garnku. - Mam nadzieję, że się sprawdzi, bo Carl ma urodziny za tydzień. - oznajmiła niespodziewanie. I chociaż na początku kompletnie nie wiedziałam o kim ona do mnie rozmawia, tak po chwili świetliście do mnie dotarło, że mój własny, rodzony ojciec ma na imię nie inaczej jak właśnie Carl.
- Oh... No tak. - mruknęłam nieobecnie, chociaż w środku aż mnie skręcało.
Nie ma co ukrywać, zapomniałam o urodzinach własnego ojca. Nie miałam prezentu, ba, nawet pomysłu, co mogłabym mu dać. Zazwyczaj wystarczały życzenia telefoniczne, jakaś typowa formułka, byleby pamięć pozostała. A teraz...?
Kurczę, jakbym nie miała dosyć problemów na głowie.
- Pewnie zaprosi paru znajomych z pracy, kilkoro sąsiadów... - Alisson zamyśliła się na moment, po czym uśmiechnęła się do własnych przemyśleń. Trochę mnie to zaniepokoiło, zwłaszcza, że wbiła we mnie swój czujny wzrok. - Będziesz miała idealną okazję, żeby poznać ich dzieci. U Bowserów jest chyba nawet dziewczyna w twoim wieku. Syn Anne też chyba gdzieś z tych lat. Powiem ci, że całkiem przystojny chłopak. - mrugnęła do mnie porozumiewawczo, a ja tylko spuściłam wzrok, rumieniąc się nieludzko.
Przystojny chłopak i ja. Tak, jasne.
- Ale pomożesz mi z tym całym przyjęciem, prawda? - widząc moje zażenowanie, natychmiast zmieniła temat. Miałam ochotę ją za to wycałować nawet i po stopach. - Nie to, żebym się tobą wysługiwała, po prostu...
- Pomogę. - kiwnęłam głową, kiedy zauważyłam jak Alisson zaplątała się we własnych tłumaczeniach. Doskonale wiedziałam co to znaczy. Na pewno nic przyjemnego. Alisson uśmiechnęła się promiennie w odpowiedzi, całą swoją uwagę poświęcając już intensywnemu mieszaniu cudownie pachnących składników w garnku. Akurat w momencie, kiedy ja skończyłam kroić ostatnią paprykę...
- Em. Jest coś jeszcze...? - zapytałam niepewnie, bojąc się spojrzeć na kobietę i ciężko oparłam się dłońmi o krawędzie blatu.
- Została cebula, ale to strasznie męczące. - stwierdziła, zabierając deskę z górą pokrojonej papryki sprzed mojego nosa i wrzucając wszystko na patelnię. - Z tym to sobie sama poradzę.
- Nie, mogę... - z całego serca próbowałam ją przekonać, że cebula to nic takiego, ale z moim cichym miałczeniem niewiele mogłam wskórać. Głos Alisson był tysiąc razy bardziej stanowczy i donośny.
- Nawet nie ma mowy. - prychnęła, praktycznie siłą odsuwając mnie od blatu. - Potem by mnie Carl wyklął, że cię zmuszam do płaczu. Jeśli chcesz możesz iść popoznawać okolicę. - Alisson uśmiechnęła się do mnie zachęcająco, kiwając głową na okno. - Tylko nie za daleko, wiesz... Po obiedzie mogę się z tobą przejść na mały spacer. - zaproponowała przyjaźnie.
- Dzięki... - kiwnęłam głową na odczepnego. No jak mnie tu nie chciała, to ja się narzucać nie zamierzałam... - To ja... Ten. - kiwnęłam dłonią za siebie, powoli wycofując się do wyjścia.
- Zawołam cię na obiad. - rzuciła. - Nie odchodź za daleko. - powtórzyła jeszcze, kiedy z dziwnym uczuciem opuszczałam już kuchnię.
*
Jakoś niespecjalnie spieszyło mi się do wychodzenia z domu, ale jakby nie patrzeć nie miałam innego wyjścia. Najwidoczniej czułam się zobowiązania do wypełnienia życzenia Alisson odnośnie mojego spaceru, nawet jeśli miałam większą ochotę na pójście na górę i zamknięcie się w pokoju z jakąś książką. No bo co ciekawego miałam do roboty w ogrodzie...?
Mimowolnie rozejrzałam się na boki, ogarniając wzrokiem obsypany słonecznymi promieniami równiuśki trawnik. Nic więcej. Trawnik, kilka drzew, parę krzaków różanych, jakiś składzik w samym kącie posesji...
Takie tło byłoby dobre do zabawy gdy miałam pięć lat i nieograniczoną wyobraźnię. Ale teraz? Nawet poopalać się nie mogłam, bo albo szlachetne Słońce by mnie zignorowało, albo poważnie podpiekło na raka. Nic do roboty, kompletnie nic...
Westchnęłam cichutko i wpakowałam dłonie w kieszenie o dwa rozmiary za dużych dżinsów. Z braku laku zaczęłam szurać noga za nogą wzdłuż ogrodzenia, aż coś niespodziewanie spadło mi na głowę i przez moment zamroczyło. Ale dzielnie utrzymywałam się na nogach.
- O Jezu... - rzuciłam zupełnie automatycznie, bowiem nic mnie nie zabolało. Sam fakt, że coś uderzyło wzbudził taką reakcję.
Zerknęłam na przedmiot, który wylądował tuż obok mojej lewej stopy obutej w czarnego trampka. Piłka do siatkówki. Przyleciała z lewej strony, zza wysokiego, drewnianego płotu, oddzielającego posesję ojca od jego sąsiadów.
- Przepraszam! - usłyszałam piskliwy głosik dobiegający stamtąd. Po chwili nad krańcem ogrodzenia pojawiła się blond głowa z dużymi, zielonymi oczami podkreślonymi makijażem. A była mniej-więcej w moim wieku... - Trafiło? - spytała z troską, wbijając we mnie uważne spojrzenie. W sekundę moje policzki rozświetliła promienista czerwień. Opuszczając z zażenowania głowę, byłam nawet gotowa zignorować dziewczynę, gdyby nie to, że czułam na sobie jej wzrok. Palący. Praktycznie poczułam się w obowiązku, żeby coś odpowiedzieć. Szkoda tylko, że zamiast krtani miałam jakąś kleistą papkę, która nie nadawała się zupełnie do niczego.
- Piłka...? - chrząknęłam w końcu, dla odwagi zakładając jeden z rozwichrzonych rudych kosmyków za ucho. - Tylko trochę. - wzruszyłam ramionami, patrząc na dziewczynę niepewnie. Ona tymczasem ledwo powstrzymała wybuch śmiechu. I zdecydowanie nie poczułam się z tym fajnie.
- Zagrasz z nami? - spytała niespodziewanie.
- Ja...? - zdziwiłam się szczerze, mimowolnie wskazując dłonią na siebie.
Serio mówiła, czy żartowała...?
- A widzisz tu kogoś innego? - blondynka zaśmiała się z lekka. - Chodź, nie gryziemy. Chociaż w zasadzie za nich odpowiadać nie mogę... - zamyśliła się na moment, po czym skrzywiła się jakby z bólu. - Ał, debilu, jak cię walnę... - syknęła do nieokreślonej osoby zza siebie i zanim mrugnęłam, już zdążyła odwrócić się do mnie z promiennym uśmiechem, ukazując rząd śnieżnobiałych, równiutkich ząbków.
Asertywność też niestety nie była do końca moją dobrą stroną w relacjach z nieznajomymi, więc ani się obejrzałam, a już zeskakiwałam z płotu na tamtą stronę. I wcale się nie zdziwiłam, że 'ta strona' wygląda prawie identycznie jak tamta. Podwórko było kropka w kropkę takie samo, nie licząc niewielkiego boiska do siatki na samym środku posesji.
- Jestem Quinn. - blondynka niespodziewanie pojawiła się przede mną i wyciągnęła ku mnie swoją szczuplutką, drobniutką dłoń.
Generalnie rzecz ujmując, cała była właśnie taka filigranowa. Nie liczyła więcej niż metr sześćdziesiąt, ani nie ważyła więcej niż 45 kilo. Niewysoka, smukła, dosyć dziewczyńska. Ubrana w krótką, sportową bluzkę, odsłaniającą płaski brzuch oraz dżinsowe szorty podkreślające zgrabność nóg. Stojąc przed nią poczułam się jak słonica w ciąży. W dodatku niemodnie ubrana, biorąc pod uwagę sprane dżinsy, szeroką koszulkę i jeden wielki kołtun na głowie.
- Queen? - zdziwiłam się, chociaż właściwie nie wiem dlaczego. Imię idealnie pasowało do tej emanującej pewnością siebie blondynki. Bo nawet jeśli była niższa to i tak czułam się jakby patrzyła na mnie z góry.
- Nie, nie królowa. - zaśmiała się perliście - Mała różnica w pisowni. A ty pewnie jesteś tą córką pana Sandersa?
- Em... Tak... Louise. - wybąkałam, przypominając sobie, że dziewczyna cały czas ma wyciągniętą ku mnie dłoń. Natychmiast ją uściskałam i uśmiechnęłam się z przestrachem.
- Mama mi mówiła, że bawiłyśmy się razem w jednej piaskownicy jak tu jeszcze mieszkałaś. - stwierdziła przyjaźnie.
- Cóż... bardzo możliwe.
Fakt, że być może kiedyś już z nią "rozmawiałam" (o ile trzylatki mogą się jakoś dogadać) nieco mnie ośmielił. Nie była taką znowu nieznajomą. Dzięki temu stać mnie było nawet na niewielki uśmiech.
- To Eithan i Chord. - blondynka niespodziewanie odsunęła się i odpowiednio wskazała na chłopaków stojących obok siatki. - Mój głupi brat i jego jeszcze głupszy kolega.
- Zabawne, naprawdę bardzo zabawne... - zironizował natychmiastowo wysoki blondyn, na którego Quinn wskazała najpierw. Mieli identyczne oczy, wywnioskowałam zatem, że to on jest tym "głupim bratem".
- Grasz? - spytał drugi, uśmiechając się szeroko. A mi w sekundę każdy możliwy organ odpowiadający za myślenie, zupełnie się wyłączył.
Chłopak był wysoki, umięśniony tu i tam. Miał wyjątkowo interesujące czarne, dłuższe włosy, które połyskiwały w słońcu i czekoladowe, przepełnione radością oczy. Jeśli dodać do tego szeroki uśmiech, absolutnie odpływałam. Przecież to wszystko idealnie pokrywało się z tym, co zazwyczaj powtarzałam mamie, mówiąc o "idealnym" chłopaku.
Po prostu nogi zrobiły mi się nagle jak z waty. Całe szczęście stałam blisko płotu i w porę zdążyłam się o niego oprzeć. W przeciwnym razie już bym leżała.
- Nie.. tak tylko, na wf-ie. - mruknęłam, ledwo dosłyszalnie, nerwowo poprawiając włosy.
Boże, jak ja wyglądałam...
- To tak jak i ja. A i tak ich sama rozwalam 15 do 5... - Quinn posłała chłopakom tryumfujący uśmiech.
- W siatkówkę? - zdziwiłam się.
Jakim cudem można w pojedynkę grać z kimś w siatkę? Może i ja się nie znam, ale we trzy osoby trudno jest rozgrywać jakikolwiek mecz...
- Nie, czemu.? - Quinn popatrzyła na mnie zdziwiona. - Gramy w badmintona.
- Piłką do siatkówki? - spytałam piskliwie. Męska część zebranych wybuchnęła głośnym śmiechem. Poczułam się cholernie niepewnie i na policzki napłynęły mi rumieńce. Dopiero w tym momencie zauważyłam, że wszyscy dzierżą w dłoniach rakietki. - No... spadła... Za płot... Uderzyła mnie w głowę... - próbowałam się tłumaczyć.
- Nie, to tylko Chord wkurzył się, gdy stracili jeden punkt. I rzucił pierwszą rzeczą, która wpadła mu w ręce... - blondynka pospieszyła z wyjaśnieniami.
- Za co przepraszam. - brunet rzucił naprędce, posyłając mi śnieżnobiały uśmiech. Ukłonił się też jakby w moją stronę. No, tak jak na tych starych, kostiumowych filmach, które z lubością ogląda moja mama.
- Nie... spoko. Żyję. - mimowolnie odwróciłam wzrok, wbijając go w pierwsze lepsze drzewo na horyzoncie. Próbowałam też odwzajemnić gest, ale zapewne wyszedł z tego jakiś niewyraźny grymas. Niestety, trudno mi było powalić kogoś elokwencją, zachowaniem czy nawet gestem. Zazwyczaj moje postępowanie w takich sytuacjach sprowadzało się jedynie do wywierania na innych wrażenia o moim kompletnym kretynizmie.
- To jak, dołączysz? - - Eithan ewidentnie się zirytował. Odniosłam nieodparte wrażenie, że właśnie na mnie. Jednak trudno było mi orzec za co. Że im przerwałam? Że odciągałam uwagę od gry? Przecież nic takiego wielkiego nie zrobiłam...
- Nie wiem czy... Em. - urwałam, właściwie sama nie wiedząc co chcę powiedzieć.
- Nie daj się prosić.. Z twoją pomocą będę mogła ograć ich do zera. - Quinn w przeciwieństwie do brata mówiła łagodnie, bez zbędnej wrogości. Jej prośba zabrzmiała dosyć miło, a wiadomo jak to ze mną jest...
- To już raczej niemożliwe. Ale niech będzie. - Trochę się rozluźniłam. Stać mnie było nawet na niewielki uśmiech, który pogłębił się znacznie, gdy musiałam podejść do Chorda, by wziąć od niego rakietkę. Na miękkich nogach ominęłam słupek siatki i stanęłam obok Quinn.
- Przygotujcie się na klęskę... - blondynka rzuciła złowieszczo w ich kierunku i rzuciła im wymowne spojrzenie.
Ta to dopiero miała parcie na wygraną...
*
Było mi tak strasznie dziwnie siedzieć przy jednym stole z tatą i Alisson, i słuchać o tym jak wesoło rozmawiają na jakiś kompletnie obcy mi temat. Właściwie głupio mi było nawet patrzeć na którekolwiek, więc spokojnie siedziałam na swoim miejscu i grzebałam widelcem w potrawce, którą Alisson tak pieczołowicie wcześniej przygotowywała.
- Zapoznałaś się już z córką Bowserów? - ojciec po pięciominutowym streszczeniu dnia w pracy zwrócił w końcu na mnie swoją uwagę. Ponoć to była taka ich mała tradycja, żeby przy obiadokolacji opowiadać o swoim dniu.
- Hm, tak. Dogadałyśmy się. - mruknęłam wymijająco, biorąc w końcu niewielki kęs potrawki. Z trudem przeszedł mi przez gardło.
Nie, żeby mi nie smakowało. Wręcz przeciwnie, Allison gotowała nawet lepiej niż mama. Jej bliżej niezidentyfikowana potrawa była idealnie delikatna i rozpływająca się w ustach. Nie trzeba było pół godziny kroić jednego kawałka, jak to ostatnio musiałam się męczyć z większością specjałów mamy. Po prostu nie miałam apetytu.
- Grałyśmy trochę... - rzuciłam jeszcze, bowiem tata nadal wpatrywał się we mnie oczekująco.
Na samo wspomnienie złapałam się za kolano.
Jak ostatnia sierota wywaliłam się, próbując odbić lotkę. Mówiłam, że nigdy nie byłam dobra w sportach, ale to przewyższało wszystkie upokorzenia, jakie kiedykolwiek sobie zaserwowałam. Na równej powierzchni, potykając się o własne stopy rozbiłam sobie kolano do tego stopnia, że nie mogłam zatamować krwi przez kolejne pół godziny. Na dodatek nie mogłam powstrzymać płaczu, bowiem tak nieprzyjemnie bolało...
Nie dość, że zaprezentowałam się jako kompetentna niezdara, to jeszcze wszystko wydarzyło się na oczach chłopaka, który niejako mi się spodobał. Nic więc dziwnego, że odebrało mi apetyt.
- Miła dziewczyna, prawda? - tata wprawdzie posłał Alisson porozumiewawcze spojrzenie, ale ta wyraźnie je zignorowała i uśmiechnęła się do mnie szeroko.
- Tak, tak. - bąknęłam pod nosem, wracając spojrzeniem w talerz przede mną. To było o wiele łatwiejsze niż patrzenie im w twarze.
- To jak, masz ochotę na ten spacer poobiedni? - Alisson była jednak niezrażona. - Pokażę ci okolicę, poopowiadam kto gdzie mieszka.
- Czemu nie. - kiwnęłam głową na odczepnego. Bo coś tak czułam, że po obiedzie rozboli mnie głowa od zmiany klimatu. - Ja... Em. Ja na razie pójdę do siebie. - nie czekając na niczyją odpowiedź, wstałam z krzesła. Może nieco zbyt gwałtownie, bo o mało go nie wywaliłam. Zdążyłam złapać jego oparcie w ostatnim momencie - Bardzo pyszne. - dodałam jeszcze, ze zwykłej grzeczności i okrążając stół wyszłam na korytarz, podążając po schodach do mojego pokoju.
Było mi trochę głupio, nie powiem. Nawet nie chciałam myśleć co pomyślał sobie tata, a już tym bardziej Alisson. Ale jakoś nie miałam ochoty tam siedzieć. Wolałam pobyć teraz sama. Albo przynajmniej zadzwonić do mamy.
Mimowolnie złapałam się za kieszeń, chcąc już wyciągnąć z niej komórkę. Jakież było moje zdziwienie, gdy kieszeń okazała się pusta. Druga tak samo. Przystanęłam gwałtownie, zastanawiając się co ja do cholery zrobiłam z telefonem, kiedy przypomniałam sobie, że zostawiłam go na półce w przedpokoju. Dokładnie w momencie, kiedy wleciałam do domu jak głupia, szukając czegoś na zatamowanie krwawienia.
Szybko zeszłam ze schodów, podchodząc do szafki praktycznie bezgłośnie. Miałam więc idealną okazję, żeby wyraźnie zrozumieć o czym tata z Alisson tak zawzięcie rozprawiają.
- ...nie lubi, prawda? - głos Alisson był przepełniony zmartwieniem. I mogłabym się oszukiwać, ale wiedziałam, że mówi o mnie. A to zdecydowanie wygrało z poczuciem, że nie powinnam podsłuchiwać. Więc zamiast pogonić z powrotem na górę, stałam jak stałam, wytężając jeszcze bardziej słuch.
- Musi się po prostu przyzwyczaić, daj jej trochę czasu. - tata westchnął głęboko. - Jest bardzo nieśmiała.
- Nieśmiała? - Alisson prychnęła. - Praktycznie w ogóle do mnie nie mówi.
- Jest taka jak ja, pamiętasz? Musi się oswoić.
- A kiedy zamierzasz jej powiedzieć?
- Jak już się oswoi.
- Przestań sobie żarty stroić. - głos Alisson zabrzmiał złowrogo. - Z twoim tempem prędzej sama zauważy. Długo nie poukrywam, że jej rodzeństwo rośnie.
- Porozmawiam z nią jeszcze w tym tygodniu, dobrze? O ślubie też. Nie martw się.
Dosłownie padłam. Nie wiedziałam nawet co mam myśleć, czy oddychać.
Rodzeństwo?
Ślub?
I co kurczę jeszcze...?
***
PS: DZIĘKUJĘ ZA PONAD 100000 WYŚWIETLEŃ! Aż nie mogę się napatrzeć :). Jesteście kochane, że chcecie odwiedzać ten mój blog :). Dziękuję ;*